Miasto-gazeta.pl
ełcki portal informacyjny

Historia życiem pisana. „Tolerowana w kraju”

Specjalnie dla naszych Czytelników rusza cykl pt. Ełczanie na emigracji. Będą to historie opowiedziane i napisane przez samą bohaterkę Elżbietę Simon. Elżbieta Simon z domu Czalej urodziła się w 1957 roku w  Ełku. Jest absolwentką „czerwonego” LO i filologii germańskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1983 wyjechała do Niemiec Zachodnich. Obecnie mieszka w przemysłowym mieście Ludwigshafen, 80 km od Frankfurtu nad Menem.

Gdy w 1983 roku przyjechałam do Niemiec, nic nie wiedziałam o praktycznej stronie życia w tym kraju. Byłam więc pełna optymizmu co do znalezienia pracy na „mitycznym” Zachodzie. Mitycznym dlatego, że w Polsce nie było żadnych możliwości zdobycia informacji. Nie było prasy zagranicznej, nie było kontaktów z instytucjami zagranicznymi, niewielu osobom wolno było wyjeżdżać za granicę. Polskie władze starały się trzymać obywateli w nieświadomości. Po to, by nie zastanawiali się zbyt wiele na temat „wrogiego obozu” i byli zadowoleni z życia w bloku państw socjalistycznych.

W czasie Solidarności wydano więcej pozwoleń na wyjazdy zagraniczne i kiedy w roku 1981 rząd ogłosił stan wojenny i zamknął przejścia graniczne, wielu Polaków nie wróciło do kraju.
W roku 1983 stan wojenny był już trochę poluzowany, ja wyjechałam na kurs dla nauczycieli, finansowany przez Goethe-Institut i z poparciem ambasady Republiki Federalnej Niemiec w Warszawie. Po kursie nie wróciłam do Polski, tylko postanowiłam przeżyć przygodę.

W odróżnieniu od większości Polaków-emigrantów umiałam się dogadać po niemiecku i pomagało mi to w codziennym życiu, ale w szukaniu pracy nie za bardzo.
W czasie studiów germanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim często słyszałam, że studiujemy na renomowanej uczelni, a jej dyplomy są uznawanie na całym świecie.
Nie przewidziałam sytuacji, że w Niemczech od czterdziestu lat istnieje już jakiś system, który wcale nie przewiduje wchodzenia do niego ludzi z zewnątrz. Wręcz odwrotnie — system nastawiony jest  na obronę własnych miejsc pracy i na ograniczanie dostępu nowych chętnych na pracę. Dostęp do pracy w szkolnictwie był praktycznie zamknięty dla cudzoziemców.

System szkolny polegał na tym, że nauczyciele studiowali dwa fakultety równocześnie i w szkole uczyli dwóch przedmiotów, np. matematyki i fizyki albo niemieckiego i biologii. Po skończeniu studiów odbywali „referendariat”, to znaczy przez dwa lata pracowali w szkole w pełnym wymiarze godzin pod okiem doświadczonego nauczyciela. Jeśli ten ocenił pozytywnie ich praktyczne umiejętności, przystępowali do egzaminów państwowych.

Następnie w ministerstwie edukacji ubiegali się o posadę nauczyciela i ministerstwo przydzielało im miejsce pracy. Po paru latach nauczyciel zostawał urzędnikiem państwowym, nie można go było zwolnić z pracy i dostawał wysokie uposażenie.

Tak więc: ministerstwo uznało mój dyplom ukończenia filologii germańskiej oraz tytuł magisterski — równocześnie informując, że w istniejącym systemie nie ma dla mnie miejsca. Aby pracować w szkole, muszę najpierw przez cztery lata studiować drugi przedmiot nauczania oraz odbyć referendariat. Nie miałam pieniędzy, aby studiować, nie było stypendiów ani kredytów dla cudzoziemców — musiałam się samodzielnie utrzymać.

W Niemczech — inaczej niż w USA — aby rozpocząć gdzieś pracę, trzeba było mieć dyplom ukończenia jakichś szkół lub studiów. Można było przez krótki czas „gdzieś się zaczepić”, ale na dłuższą metę konieczne były odpowiednie „papiery”.

Jako osoba „tolerowana w kraju” (bez prawa stałego pobytu, ale też niekwalifikująca się do deportacji) otrzymałam nakaz podjęcia pracy w domu pomocy społecznej. Wielu „tolerowanych” Polaków też dostało taki nakaz, ale zwykle wymigiwali się od tego. Ja uważałam, że jest to okazja do przyjrzenia się bliżej społeczeństwu. I rzeczywiście poznałam wtedy Niemców z trzech pokoleń — starych pensjonariuszy domu oraz personel domu — ludzi starszych ode mnie i w moim wieku.

Dobrze się tam czułam i lubiłam tę pracę, ale nie wyobrażałam sobie pracować tam latami, bo ciągła konfrontacja ze starością i śmiercią była jednak deprymująca. Nie miałam pomysłu, czym bym się mogła w Niemczech zajmować zawodowo. I wtedy, jak z nieba, spadła mi praca w moim zawodzie!

Michaił Gorbaczow otworzył granice dla obywateli ZSRR pochodzenia niemieckiego i pozwolił im legalnie wyjechać do Niemiec. To była decyzja polityczna na wysokim szczeblu, a na moich „nizinach” wyglądało to tak, że wcześniej koleżanka z pracy namówiła mnie na zapisanie się do chóru. Chór stanowił ciekawą społeczność lokalną, spotykaliśmy się na próbach, ale także na imprezach towarzyskich. I właśnie jedna pani z chóru powiedziała mi: „Wiem, że niedługo w naszej wsi otworzą ośrodek dla przesiedleńców z Rosji. Nie jest to jeszcze oficjalne, ale jak się tam szybko zgłosisz, to może cię przyjmą do pracy w biurze”.

Pojechałam tam. Było to 15 km od Grünstadt, gdzie mieszkałam, we wsi Stauf. Tam, na wysokiej górze, w ruinach zamku, był stary nieczynny internat, który naprędce przystosowano na przyjęcie kilkudziesięciu przesiedleńców z Polski i Związku Radzieckiego. Kierowniczka ośrodka powiedziała — nie zna się pani na administracji, więc nie mogę pani przyjąć, ale planujemy kursy językowe dla mieszkańców. Może chciałaby pani pracować jako nauczycielka?
I takim sposobem dostałam pracę — dzięki temu, że dowiedziałam się o niej szybciej niż inni i zanim ruszyła oficjalna machina urzędowa.
Niemcy — przodkowie tych ludzi osiedlili się w Rosji za czasów carycy Katarzyny, która zachęcała ich do tego, aby rozwijać i zasiedlać nowe tereny. Osiedlali się oni w europejskiej części Rosji i czuli się jej obywatelami.

W okresie stalinizmu i drugiej wojny światowej ich sytuacja dramatycznie się pogorszyła, uznano ich za „Niemców” – czyli wrogów państwa. Przymusowo przesiedlono ich do Azji — do Kazachstanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu. Od tego czasu ludzie ci marzyli o możliwości opuszczenia Związku Radzieckiego i „powrotu do ojczyzny”. Ojczyzny — a właściwie kraju przodków, którego nie znali. Starsze pokolenie mówiło po niemiecku, ale często w dialekcie lub bardzo archaicznym językiem.

Młodsze pokolenie nie mówiło już po niemiecku, niektórzy byli osłuchani przez kontakt z dziadkami, ale większość musiała zaczynać naukę od zera.
Republika Federalna Niemiec przez cały okres powojenny domagała się od Związku Radzieckiego poprawy sytuacji ludzi o niemieckich korzeniach albo wypuszczenia ich zza żelaznej kurtyny. Przez czterdzieści lat bez skutku. Większość polityków powtarzała te żądania wobec ZSRR rytualnie, nie wierząc, że kiedykolwiek zostaną spełnione. Gdy więc Gorbaczow w roku 1988 nagle rzeczywiście udzielił tego zezwolenia, Niemcy poczuli się zaskoczeni i wcale nie zachwyceni. Masowo zaczęli napływać przesiedleńcy.

W samym roku 1989 pół miliona — wtedy podniosły się głosy sprzeciwu i krytyki. Ale kanclerz Helmut Kohl uznał to za symbol „nowego ładu”, a sprawę przesiedleńców za priorytetową. Na cel ich integracji przeznaczono wielkie pieniądze i zorganizowano system „opieki nad rodakami”. Rodziny otrzymywały „zasiłek integracyjny” od rządu federalnego (a więc gminy i landy nie były nim obciążone). Przesiedleńcy szybko trafiali na kursy językowe, bezpłatne i całodzienne. Dla ludzi z wyższym wykształceniem organizowano specjalne kursy. Urzędy pracy kontrolowały obecność na kursach, jako że ich celem była szybkie włączenie przyjezdnych do rynku pracy. Zresztą przesiedleńcy też chcieli jak najszybciej przeprowadzić się z ośrodków do normalnych mieszkań i znaleźć pracę.

Podobnie było z obywatelami Polski, Rumunii i innych krajów, należących do bloku komunistycznego. Wobec odwilży w Związku Radzieckim i one chętniej dawały pozwolenia na wyjazd. Ślązacy, którzy wcześniej całymi latami bezskutecznie składali wnioski o pozwolenie na wyjazd do RFN, nagle mogli wyjechać.

Kurs w ośrodku dla przesiedleńców zorganizowany był przez Volkshochschule (VHS). Była to sieć instytucji kulturalno-oświatowych, podobna do „uniwersytetów robotniczych” lub domów kultury w Polsce. Organizowała zajęcia w czasie wolnym, zwykle wieczorem, dla ludzi, chcących się czegoś nauczyć: malowania, gotowania, historii regionu, jogi. Na kursach uczyli ludzie, którzy normalnie zatrudnieni byli na etat w innych przedsiębiorstwach, a do Volkshochschule przychodzili bardziej dla rozrywki. Dlatego nie zatrudniano ich na stałe. Na etacie było tylko dwóch urzędników i dyrektor.

Ponieważ sieć „Volkshochschule” prowadziła też wieczorne kursy, na których hobbystycznie można się było uczyć języków, to rząd zlecił jej zorganizowanie kursów dla „nowych Niemców”.
Ja dostałam umowę zlecenie na prowadzenie 35 lekcji tygodniowo, bez ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego. Jeśli lekcja się nie odbywała z powodu np. mojej choroby, to nie dostawałam pieniędzy.

Musiałam pilnie kupić samochód, bo do tego Staufu rzadko dojeżdżały autobusy, a ja codziennie dźwigałam ciężką torbę z książkami, kopiami, magnetofonem.
I tu pojawił się problem, bo bank nie chciał mi dać pożyczki na samochód.

Nie chciał dać, bo nie miałam stałej pracy, a pracy nie mogłam podjąć, bo nie miałam samochodu… Na szczęście koleżanka sama zaproponowała, że pożyczy mi pieniądze. I to bez żadnych warunków. — Oddasz, jak będziesz miała — powiedziała. Kupiłam małe pomarańczowe autko i zaczęłam codziennie jeździć na lekcje 15 kilometrów do Staufu.
Kursy językowe prowadzili nauczyciele, którzy najpierw sami musieli nauczyć się, jak się uczy niemieckiego. Niektórzy naiwnie myśleli, że skoro są Niemcami, to łatwo im to przyjdzie. Ale uczenie własnego języka jako języka obcego to zupełnie inna sprawa. Mówiąc na co dzień, nie zastanawiamy się, jak odmienić dany czasownik albo jak coś wymówić. Robimy to automatycznie. A tu trzeba wytłumaczyć to uczniowi — po niemiecku…. chociaż on niemieckiego jeszcze nie umie!

Drugi odcinek w następnym numerze pt. Przesiedleńcy z Polski i Związku Radzieckiego.

Komentarze

3 Komentarze

  • Fajnie sie czyta.

  • Wspaniały pomysł!

  • Bardzo ciekawy kawałek Historii. Ludzie jako pionki w rękach polityków…

Comments are closed.