Miasto-gazeta.pl
ełcki portal informacyjny

Wielu muzułmanów nie przestrzega ramadanu — tak jak i część katolików nie pości w Wielkim Poście

Specjalnie dla naszych Czytelników rusza cykl pt. Ełczanie na emigracji. Będą to historie opowiedziane i napisane przez samą bohaterkę Elżbietę Simon. Elżbieta Simon z domu Czalej urodziła się w 1957 roku w Ełku. Jest absolwentką „czerwonego” LO i filologii germańskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1983 wyjechała do Niemiec Zachodnich. Obecnie mieszka w przemysłowym mieście Ludwigshafen, 80 km od Frankfurtu nad Menem.

Część IV

Parę lat uczyłam kobiety na kursach dla kobiet, poszukujących pracy. A potem grupę „Fliessendfalschsprecher”. Oznacza to żartobliwie „Osoby-mówiące-płynnie-ale-niepoprawnie”. Termin ten nie jest powszechnie znany, tylko nauczyciele wiedzą, o co chodzi. Opisuje osoby, które „jakoś” się po niemiecku dogadują, ale nie uczyły się języka na porządnych kursach językowych.

Nieraz robiłam „mikro wyprawy”, do okolicznych miasteczek, na cmentarze, do muzeów. Dla ludzi spoza Europy mnóstwo rzeczy jest całkowicie „nieczytelnych”. My na przykład na pierwszy rzut oka rozpoznajemy Neptuna czy Wenus, świętych na obrazach, sceny z historii Europy, symbole władzy. Ludziom z Azji czy Afryki te kody kultury nic nie mówią.

W kościele jezuitów w Mannheim tłumaczyłam, co znajduje się na ołtarzu, co to konfesjonał i do czego służy, po co jest ambona.
Lubiłam też wypady do muzeum regionalnego w Ludwigshafen. Wstęp tam nic nie kosztuje, a samo muzeum przypomina trochę stary strych. Czegóż tam nie ma? Meble, naczynia, sprzęty kuchenne, zbiory archeologiczne, stare zdjęcia… Wszystko zakurzone i wystawione po prostu obok siebie bez większego ładu i składu. Żadnych zwiedzających — tylko my. Była tam na przykład rekonstrukcja kuchni i pokoju z początku dwudziestego wieku — i tam uczennice pytały o różne przedmioty. Na przykład nie wiedziały czemu służy kanka na mleko, tara do prania albo beczka do kiszenia kapusty. Nieraz jednak rozpoznawały różne rzeczy i opowiadały, że dotychczas używa się ich w ich krajach. Strasznie się im podobały zegary wahadłowe i ciężkie, mieszczańskie meble. Zachwycały się czarnobiałymi zdjęciami z dawnych czasów, zdjęciami fabrycznych hal produkcyjnych, robotników wychodzących z zakładów BASF i bosych chłopców sprzedających gazety.
W muzeum jest także wielki model miasta Ludwigshafen sprzed wojny — bawiłyśmy się w rozpoznawanie, co od tego czasu się zmieniło.

Zawsze na koniec wycieczki szłyśmy na kawę do jakiejś kawiarni — bo kawiarnie to typowe miejsce spotkań w Niemczech. I tu także tłumaczyłam, jak można zamówić ciasto (pokazać palcem przy witrynie i dostać karteczkę) i które ciasta zawierają mniej cukru (dla Azjatów niemieckie ciasta są ohydnie słodkie). Potem zsuwałyśmy stoliki i zamawiałyśmy kawę. Dla niektórych kobiet była to pierwsza wizyta w kawiarni — wcześniej nigdy nie odważyły się wejść, bo nie wiedziały jak się zachować.
Uczennice wiele razy mówiły, że są szczęśliwe, bo wreszcie mogą zrobić coś dla siebie. Raz byłyśmy w parku w Ludwigshafen i ja idąc myślałam sobie: „O matko, jaki głupi cel wycieczki wymyśliłam. Nudno w tym parku…” W tym momencie jedna Turczynka mówi rozmarzonym głosem: „Wie pani, a ja już całe lata nie byłam sama na spacerze. Jaka to rozkosz iść sobie samej i nie musieć pilnować dzieci…”

NAUCZANIE CUDZOZIEMCÓW JEST CIEKAWĄ PRACĄ

Nigdy nie jest monotonnie. Ludzie są ciekawi, jest się blisko przemian społecznych i widzi się je na własne oczy z bliska. Gdy ogląda się wiadomości telewizyjne, to one właściwie człowieka nie poruszają. Gdy się jednak pozna kogoś z danego kraju, wiadomości stamtąd stają się człowiekowi bliższe.

Podobało mi się, że dowiaduję się mnóstwa rzeczy o świecie przez zwykły kontakt z uczniami.

Pamiętam mego pierwszego afrykańskiego ucznia, czarnego Alahu z Guinei. Zupełnie nie mogłam skoncentrować się na tym co mówi, bo jak zaczarowana wgapiałam się w jego różowy język. A jak miał zadrapania na ręce, to też były różowe. Był małoletni, rodzice podkupili załogę statku, żeby mógł przemycić się pod pokładem. Tak dotarł do Europy. Mówił po francusku, ode mnie nauczył się trochę po niemiecku, mam nadzieję, że jakoś dalej poradził sobie w życiu.

Zawsze bardzo interesowały mnie różne religie.
Pamiętam uczucie zachwytu, gdy Myriam z Iraku powiedziała „Wir sind aschurische Christen” – i w mojej głowie zaczęły się kręcić tryby: „Aschurisch? Co to może być aschurisch?” – I olśnienie: „Wczesne kościoły chrześcijańskie! Kościół syryjski!”
A do tego Myriam mówi: „Naszym językiem jest aramejski”.

Aramejski — język którym mówił Jezus!
Poznając uczniów dowiadywałam się też wiele o islamie. W klasie miałam muzułmanów z różnych wyznań. Ponieważ byli też z różnych krajów, a nawet kontynentów (z Bliskiego Wschodu, z północnej Afryki, z Afryki równikowej) mieli różne zwyczaje, ubiory, nakrycia głowy. Z moich obserwacji wynika, że zupełnie nie należy sugerować się wyglądem i strojem. Te różne kwefy i chusty to bardziej wyraz przyzwyczajenia lub przywiązania do tradycji niż demonstracja przekonań. Nieraz jest to wyraz religijności.

Na kursie w Mutterstadt miałam dziewczynę, chyba z Iraku, była inżynierem po studiach w Egipcie. Nosiła długi charczaf koloru ciemnozielonego — jak mnie objaśniła: „ w kolorze proroka”. Kurs odbywał się w domu kultury. Przed południem był pusty. Raz idę na przerwie przez ciemny korytarz i nagle widzę ciemną postać leżącą na podłodze. Wystraszyłam się, że coś się komuś stało. Ale to była Halime leżąca pokotem na karimacie i modląca się.

Wyjaśniła mi potem na lekcji, że modli się parę razy dziennie i przestrzega przepisanych przez Koran pór modlitw. Zapytałam, czy muszą być o jakiejś konkretnej godzinie — ale nie: chodzi tylko o porę dnia (tak jak w kościele katolickim „jutrznia”czy „nieszpory”).

W dwudziestoosobowej grupie muzułmanów tylko ona przestrzegała tego nakazu religijnego, inni nie.
W czasie ramadanu pobożni wyznawcy poszczą od rana do wieczora, nie pijąc i nie jedząc. Jedzą dopiero po zachodzie słońca. Niektórzy wstają o piątej rano, aby coś zjeść przed wschodem słońca — więc są odpowiednio niedospani.

Wielu muzułmanów nie przestrzega ramadanu — tak jak i część katolików nie pości w Wielkim Poście. Nie jest to dla nich wielki temat do dyskusji. Zwracają uwagę na inne rzeczy. Raz jedna uczennica przyszła na lekcję i mówi: „Ja już się nie mogę doczekać końca ramadanu, bo mój mąż odmawia sobie palenia. Przez cały dzień chodzi po domu nerwowy i wściekły. A po zachodzie słońca, jak już można, to wypala papierosa i znowu „Kochanie to, kochanie tamto…” Na to jej koleżanka z kursu: „A to on do ciebie ciągle jeszcze „kochanie” mówi…?”

Ciekawe było także spotkanie z Melek, która była turecką alewitką. Nie nosiła chusty, bo alewici są za równouprawnieniem kobiet. Są także skłóceni z konserwatystami islamskimi. Raz przyszła na lekcję i mówi: „Słyszałam dziś w radio, że święty Mikołaj pochodził z Myry. Czy to prawda?”. Gdy to potwierdziłam, to uśmiechnęła się promiennie i poczułyśmy, że należymy do tej samej wspólnoty kulturowej. Myra nazywa się obecnie Demre i leży w Anatolii, w Turcji.

Muszę powiedzieć, że nieraz miałam „klapki na oczach”. W jednej grupie miałam Palestyńczyka, ciągle były z nim jakieś przeboje, bo urząd gminny go ścigał za niepodejmowanie pracy, chociaż był on po Heine-Medina i chodził o kulach. Co jakiś czas urzędnicy dzwonili do mnie z zapytaniem, czy robi postępy w nauce, a właściwie to już dość tego uczenia, lepiej, żeby zabrał się za pracę fizyczną… Ten Palestyńczyk mówił mi, że jest chrześcijaninem, na szyi nosił krzyż. Nie wiem, czemu to do mnie nie trafiało! Kojarzyłam Palestynę z judaizmem i islamem — i ciągle tego biednego chrześcijanina wypytywałam o islam i muzułmanów!

Musiałam też walczyć przeciw stereotypom w głowie, na przykład skojarzeniu „Rumuni to Cyganie” lub „Sycylia to mafia”. Bardzo szybko uruchamiają się automatyzmy i trzeba bardzo uważać!
Nauczyłam się też być ostrożna w wypowiadaniu sądów politycznych. Miałam zwolenników wszelkich opcji politycznych, na przykład gorących wielbicieli prezydenta Putina czy prezydenta Husseina. Nie warto zaczynać dyskusji na tematy polityczne, szczególnie gdy w jakimś regionie jest wojna domowa.

Ciekawa dla mnie była konfrontacja ze światem buddyzmu. Kiedyś uczniowie zapytali, co to właściwie jest „Pierwszy listopada” i „Wszystkich Świętych” – i jak to się ma do „Halloweenu”.
No więc opowiedziałam o tradycji niemieckiej, która jest podobna do polskiej — i o nowym imporcie amerykańskim: karaibskiej wierze w duchy, które latają nad nami w czasie Halloweenu. Ja tego nie lubię, ale buddystki Wietnamki z pełnym zrozumieniem kiwały głowami, że te duchy faktycznie latają. Potem dowiedziałam się, moje Wietnamki mają w domach ołtarzyki i codziennie oddają cześć duchom rodziców i dziadków.

Raz otrzymałam zaproszenie na świętowanie buddyjskiego nowego roku, w końcu stycznia. Mnich buddyjski udzielał błogosławieństwa, moje uczennice zabrały mnie do kolejki po błogosławieństwo i powiedziały mnichowi kim jestem. Błogosławieństwa, modlitwy i śpiewy odbywały się w jednej sali, a w drugiej ludzie jedli i pili przy rodzinnych stołach. Od czasu do czasu wchodzili do pomieszczenia, aby się pomodlić, a potem znowu wracali do stołu.

Przez te wszystkie lata czułam się też „tłumaczką kultury” niemieckiej i europejskiej na inne kultury. Uczyłam nie tylko języka, ale opowiadałam o historii, zwyczajach, życiu codziennym Niemców.
Zajmowałam się też trochę „wyjaśnianiem świata”. Cudzoziemcy mają często w głowie stereotypy na temat Europejczyków czy Niemców. Na przykład słyszałam zdanie: Wszyscy Niemcy oddają starych rodziców do domów opieki – i opowiadałam, że to nieprawda, że na stu Niemców trzech mieszka na starość w domu opieki. Inni mieszkają samodzielnie lub u dzieci. Wielu dziadków zajmuje się też na co dzień wnukami.

Albo na lekcji w poniedziałek opowiadamy co kto robił w weekend.
Ja mówię, że byłam u teściów w Kolonii i że pękam z przejedzenia, bo ciągle musieliśmy coś jeść. Wielkie zdziwienie: To u was, Niemców też tak jest? Że góry jedzenia, gdy przyjadą goście?
Zawsze mnie bawiło, że jako Polka występuję jako typowa Niemka i przedstawicielka kultury niemieckiej.
Tłumaczyłam też znaczenie różnych rzeczy w komunikacji międzyludzkiej. Że na przykład Niemcy zwracają się do kogoś po nazwisku („Bitte, Frau Simon”) – i świadczy to o uprzejmości, bo rozmówca zadał sobie trud zapamiętania nazwiska. Albo zawiłości mówienia „na ty” i „na pani”, co jest trudne dla osób anglojęzycznych — ale także dla Azjatów, którzy używają dokładnych nazw powiązań rodzinnych („Proszę, starszy bracie!” „Dziękuję, młodsza siostro!”)

Rozmawialiśmy też o sprawach, które są lepsze w innych krajach.
Pamiętam piękną czarną dziewczynę z Mali, z zawodu położną, która opowiadała jak w malijskich wsiach traktuje się kobiety, które urodziły dziecko. Przez kilka tygodni po porodzie cała wieś zajmuje się noworodkiem i matką. Sąsiedzi pomagają w polu, zajmują się domem, wspierają matkę — co zapobiega depresji poporodowej. Ta Malijka współczuła Europejkom, które siedzą w mieszkaniach same z dzieckiem i czują się za wszystko odpowiedzialne.

Zrobiły na mnie wrażenia opowieści Wietnamek o ucieczce z Wietnamu na łódkach („boat people”), gdy po wojnie wietnamskiej rządy przejęli komuniści. Wietnamczycy nie są wylewni i długo trwa, zanim zaczną opowiadać o sobie. Le Huong opowiadała, jak z noworodkiem przy piersi płynęła łódką przez Morze Południowochińskie z mężem i teściami. I jak po wielu dniach na morzu brakowało im jedzenia i picia, a jej pokarmu. Zostali uratowani przez statek z Hongkongu, a potem jako „uchodźcy kontyngentowi” przyjęci przez Niemcy.

CZY SIĘ INTEGRUJĄ?
Często słyszy się zarzuty: cudzoziemcy się nie integrują „. Ja mam odmienne zdanie. Zintegrowanych cudzoziemców się „nie widzi”. Pracują, robią zakupy, w niedzielę idą z dziećmi na lody — zlewają się z otoczeniem. Nawet jeśli nie wyglądają na typowych Niemców, mają czarną skórę lub arabskie rysy twarzy — to są w Niemczech od pięćdziesięciu lat i ludzie przyzwyczaili się do ich widoku. Coraz więcej cudzoziemców widać w życiu publicznym — to już nie tylko robotnicy i właściciele pizzerii, ale działacze partii politycznych, aktorzy, spikerzy — powszechnie znani z prasy i telewizji. Coraz więcej cudzoziemców pracuje w policji, w szkołach, przedszkolach.

W małych miejscowościach cudzoziemcy są dobrze przemieszani z rdzenną ludnością i pracują w miejscowych zakładach.
Bardziej w oczy rzucają się dzielnice w wielkich miastach, do których cudzoziemcy ciągną z nadzieją na szybsze znalezienie pracy w gastronomii i usługach. „Zaczepiają się” w dzielnicach, gdzie są tanie mieszkania. Zwykle, gdy zdobędą pracę i zaoszczędzą, przenoszą się do innych dzielnic, do kamienic o wyższym standardzie. A do tych biedniejszych dzielnic przyjeżdżają na zakupy do sklepów z produktami arabskimi czy afrykańskimi.

Niektórzy cudzoziemcy noszą swoje tradycyjne stroje — ale to nie oznacza, że się nie asymilują. W Niemczech nie ma wielkiego problemu tworzenia się gett.
W przypadku wielkich fal migracyjnych rząd stara się rozmieszczać nowo przybyłych w różnych miejscowościach, nie tylko w dużych miastach. Na przykład w latach 90. wprowadzono ustawę, że rząd landu może nakazać miejsce zamieszkania w konkretnej miejscowości dla przesiedleńców z Rosji, tak aby nie skupiali się w jednym miejscu. Gdy sytuacja się rozluźniła, ustawa przestała obowiązywać.

Integracji sprzyja przede wszystkim życie zawodowe. Ale także wciąganie w stowarzyszenia, kluby sportowe, koła gospodyń wiejskich, wspólne działanie na rzecz miasta czy dzielnicy.
W Ludwigshafen odbywa się co roku akcja „Sprzątamy nasze miasto”, w której biorą udział dzieci szkolne i dorośli. Patrzyłam na to sceptycznie (bo nie podoba mi się skojarzenie „cudzoziemka = sprzątaczka”), ale może to wcale nie takie głupie? Może dzięki temu ludzie zaczynają się czuć „u siebie” w swojej dzielnicy?

Ale te wszystkie akcje to wynik raczej „instynktu” lub spontanicznego reagowania na bieżące problemy. W Niemczech nie ma długofalowego planu integracji cudzoziemców. Poszczególne rządy nie zastanawiają się nad tym całościowo.

Nieraz ministerstwo pracy, spraw socjalnych czy rodziny finansuje jakieś akcje, czy organizacje, ale trwa to zwykle tylko kilka miesięcy lub lat. Potem kończy się nie wiadomo dlaczego.
Wprowadzono wprawdzie „kursy integracyjne”, które objęły szersze kręgi cudzoziemców, ale brakuje strategicznego działania, co dalej po tych kursach.
Nadal bolączką jest korespondencja urzędowa, pisana w języku, którego nie rozumie przeciętny Niemiec, a co dopiero cudzoziemiec!
Wielu cudzoziemców skarży się na brak kontaktów z Niemcami.

Życie społeczne Niemców często — obok życia rodzinnego — rozgrywa się w stowarzyszeniach i organizacjach. Cudzoziemcy o tym nie wiedzą i mają opory przed przyłączeniem się. Tak więc uważam, że to te stowarzyszenia powinny wyjść z inicjatywą i aktywnie werbować nowych członków.

Ze strony polityków słyszy się sprzeczne głosy.
W niektórych kręgach pielęgnuje się poczucie zazdrości: „Dbają o obcych, a o nas miejscowych nie”- i niektórzy politycy chętnie te uczucia podsycają.
Są też politycy czy działacze, którzy starają się popychać procesy społeczne w kierunku współżycia ludzi. Na zasadzie: „Nie ze wszystkim się zgadzamy, ale jakoś staramy się dogadać”. Wiele ludzi przyłącza się do tego, bo widzi, że tak powstaje zdrowe społeczeństwo. Działają na szczeblu samorządowym, w szkołach, w klubach sportowych, w organizacjach lokalnych.
Pewnie, że po drodze są konflikty, sprzeczne interesy, dyskusje, kompromisy — ale wszystko po to, żeby wszyscy mieszkańcy czuli się u siebie.
To najlepiej zapobiega izolacji, niezrozumieniu i ewentualnej agresji ze strony „niechcianych”.

Czuję zadowolenie, że przyczyniłam się do tego. A więc trzydzieści lat mojej pracy miało sens.

Komentarze