Od lat lokalne środowisko mówi jednym głosem: Awramik nie kupuje biletów. Pojawia się regularnie na wydarzeniach kulturalnych – od premier teatralnych, przez koncerty, po kino – ale nie jako wspierająca widzka, lecz jako „gość honorowy”, co w praktyce oznacza jedno: miejsce zarezerwowane, bilet opłacony z budżetu organizatora, a rachunek – symbolicznie – wystawiony mieszkańcom.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że radna myli mandat z abonamentem. Tyle że nie na Netflixa, a na miejską kulturę. Pytanie tylko: co z tego ma kultura?
Komisja kultury pod jej przewodnictwem działa na pół gwizdka, a jedyną wyraźną aktywnością Ewy Awramik są lajki lub udostępnienia wydarzeń, w których bierze udział. Widać ją na zdjęciach, widać w relacjach prasowych.
Natomiast, w części wydarzeń, w których występuje, pobiera wynagrodzenie.
A przecież radni nie pracują społecznie. Otrzymują diety – niemałe, sięgające kilku tysięcy złotych miesięcznie. To więcej niż miesięczny dochód wielu artystów, których Awramik rzekomo reprezentuje. Kupno biletu na spektakl za 50 zł czy bilet do kina za 20 zł nie powinno być więc wyrzeczeniem. To byłby symbol. Dowód, że kultura to coś więcej niż pretekst do autopromocji. Że nie tylko się ją konsumuje – ale realnie wspiera.
Tym bardziej że każde z tych „darmowych” miejsc, które zajmują radni, mogłoby trafić do mieszkańców. Tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na bilet, ale chcieliby uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta. Mówimy przecież o wydarzeniach finansowanych z publicznych środków. Dlaczego więc korzyść z nich czerpie wąskie grono „znajomych władzy”, a nie wspólnota, która za tę kulturę płaci?
Zamiast tego mamy teatr pozorów. Miejska loża zamienia się w strefę komfortu dla tych, którzy powinni działać, nie bywać. A darmowe bilety dla radnych stają się nieprzyzwoitym przywilejem w czasach, gdy szkoły zbierają na przybory, a instytucje kultury walczą o przetrwanie.
Ewa Awramik mogłaby być liderką zmiany. Mogłaby wyznaczyć nowe standardy. Zamiast tego – wyznacza jedynie granice bezwstydu. Jeśli bycie radną sprowadza się do obecności na wydarzeniach kulturalnych za darmo, to może czas przestać nazywać to „służbą publiczną”. Bo dziś wygląda to raczej na publiczne pasożytnictwo.