– Na tym etapie życia, jak przedstawiłby Pan siebie innym w kilku treściwych zdaniach? Kim jest Piotr Burakiewicz?
– Jestem wielkim fanem muzyki klasycznej i czuję, że to jest moja życiowa misja – opowiadać o muzyce i współtworzyć muzyczny świat, w szerokim znaczeniu tego słowa. Obecnie studiuję trzeci rok muzykologii na Uniwersytecie Warszawskim. To chyba jeden z najciekawszych etapów w życiu człowieka – właśnie studia. Mam możliwość nie tylko poszerzania swojej wiedzy muzykologicznej, ale również uczestniczenia w życiu muzycznym – zarówno jako widz, jak i wykonawca. Pomagam jako wolontariusz w Filharmonii Narodowej, m.in. pisząc artykuły do „Afisza” (biuletynu wydawanego przez Filharmonię Narodową), a obecnie – przy 9. Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki. W tym roku akademickim spełniłem jedno ze swoich studenckich marzeń – założyłem Operowe Koło Naukowe, które ma regularne spotkania, a obecnie nawiązało współpracę z jedną z warszawskich bibliotek. Od ubiegłego roku współpracuję z Fundacją Wspierania Rozwoju Edukacji i Kultury „NA MAZURACH”, która pod opieką Katarzyny Krajewskiej-Openchowskiej organizuje koncerty muzyki dawnej, na które zapraszani są renomowani artyści z całej Europy. Moja współpraca polega między innymi na prowadzeniu koncertów, co jest bardzo cennym doświadczeniem w życiu młodego muzykologa, a poza tym zapewnia bliski kontakt z muzykami. Jestem po prostu bardzo szczęśliwym, młodym człowiekiem.
– Czy droga do Carnegie Hall była kręta i wyboista, czy raczej prosta i przyjemna?
– Droga do Carnegie Hall była na pewno wymagająca – godziny prób, przyswajanie materiału, bez poświęcenia i wyrzeczeń oraz mobilizacji trudno byłoby na tę drogę wejść. W życiu jest tak, że nie tylko cel sam w sobie jest źródłem szczęścia, ale również ta droga, która do niego prowadzi, ponieważ pokazuje, na co mnie stać, w czym jestem dobry, nad czym muszę pracować. Należy podkreślić, że drogą do Carnegie Hall kroczył cały chór „Artos”, a więc każdy z zespołu dołożył nie tylko swój talent, ale również cząstkę siebie, swoją pasję, radość i przede wszystkim zadowolenie z tego, że możemy zaśpiewać właśnie w Nowym Jorku. Wielkie uznanie należy się Pani Danucie Chmurskiej, która jest dyrygentką wspomnianego chóru i bardzo dobrze przygotowała nas do tego wydarzenia, udzielając nam wskazówek muzycznych, rad i po prostu – wspierając nas, bez czego trudno stworzyć naprawdę dobry chór, a nam się to udało. Poza tym utwór, który wykonaliśmy w Carnegie Hall, już dobrze znaliśmy, ponieważ śpiewaliśmy go wcześniej, także pod batutą kompozytora. Odkąd jestem w tym chórze, miałem okazję uczestniczyć w dwóch koncertach, kiedy dzieło to było prezentowane, zatem materiał musiałem sobie po prostu odświeżać. Powiedziałbym, że droga do Carnegie Hall była przyjemna, ponieważ każdy z nas wiedział, co na końcu tej drogi się znajduje – spełnienie muzycznych marzeń, a przy takiej mecie nawet ostre zakręty układają się w proste linie.
– Czym jest dla Pana muzyka i kiedy rozpoczął Pan swój romans z muzyką? Kiedy niewinny flirt przerodził się w wielką miłość? A może jeszcze się to nie stało?
– Zapewne nie powiem nic odkrywczego, ale muzyka to moja pasja, moja miłość. To mój własny świat, w którym poruszam się bardzo swobodnie. Skoro o miłości już mowa, romans z muzyką rozpocząłem jeszcze jako dziecko, jak na romansowanie dość wcześnie. A przyczynili się do tego moi rodzice, którym niezmiernie wiele zawdzięczam, bo to oni zachęcili mnie do pójścia do szkoły muzycznej. I w ten sposób spędziłem blisko dwanaście lat, ucząc się w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych I i II stopnia w Ełku, w klasie akordeonu, najpierw u Roberta Szajki, potem u Bogusława Rząsy. Wtedy poznawałem muzykę od kulis, uczestnicząc w koncertach, konkursach, wyjazdach muzycznych. Z każdym rokiem widziałem w muzyce jeszcze więcej. Im byłem starszy, tym mniej traktowałem zajęcia w szkole muzycznej jako przedmioty do zaliczenia, ale okazję do muzykowania. Muzyka nie jest dla mnie tylko aspektem wykonawczym. Bardzo lubię jej słuchać, czytać o muzyce. Tego też nauczyli mnie pedagodzy ełckiej szkoły muzycznej, wśród nich Jolanta Werner, która rozbudziła moje zainteresowanie ściśle pojmowaną historią muzyki, co niezwykle mi się dziś przydaje i przynosi wielką radość. Można powiedzieć, że ełcka szkoła muzyczna była pierwszym punktem, z którego wystartowałem w muzycznym biegu.
Kiedy romans przerodził się w wielką miłość? Trudno wyznaczyć mi granicę. Od kilku dni tą granicą jest na pewno nasz wspólny z chórem występ w Carnegie Hall. Osiągnąłem największe moje marzenie, którego nigdy się nie spodziewałem. Z miłością jest tak, że każdego dnia odkrywamy coś nowego, coś nieznanego. Dokładnie tak samo jest z muzyką. Za każdym razem widzę w niej coś wyjątkowego i za każdym razem poznaję ją lepiej, głębiej. Za każdym razem jest ona inna.
– Czy śpiewa Pan od najmłodszych lat, czy talent objawił się później? Kto go odkrył: Pan czy np. rodzice, może ktoś inny?
– Tak naprawdę od najmłodszych lat gram na akordeonie, był to, jak wspomniałem, mój główny instrument w szkole muzycznej. Natomiast przygoda ze śpiewem rozpoczęła się w bardzo tradycyjny sposób – to znaczy od chodzenia na zajęcia z chóru. Z czasem miłość do samego śpiewania pogłębiała się. Oprócz chóru w szkole muzycznej pojawił się także chór parafialny, przy kościele NSJ w Ełku, gdzie także śpiewa mój tata. Tak więc chóralna droga wzięła swój początek już w Ełku, i to nie tylko w szkole.
Talent na pewno pomogli mi odkryć rodzice, przede wszystkim dlatego, że posłali mnie do muzycznej szkoły. Natomiast tam kształtowali go nauczyciele, którzy przez te wszystkie lata pokazywali mi piękno muzyki. Trudno by każdego wymienić, a nie chciałbym nikogo przez przypadek pominąć, ale były i są to nadal osoby, dzięki którym do dziś nie wziąłem rozwodu z muzyką.
– Ma Pan jakiegoś utalentowanego przodka, może w ogóle rodzina jest muzykalna i lubicie razem muzykować?
– Oczywiście tata ;-). Śpiewa w chórze, także grał na akordeonie. Ale również mój dziadek, ze strony taty. To u niego doszukiwałbym się tych genetycznych upodobań do muzyki. Dziadek bardzo ładnie i bardzo dobrze śpiewał. Zapewne mam to po nim.
– W dzieciństwie wolał Pan grać w piłkę czy inaczej spędzać czas?
– Ja do tej pory nie lubię grać w piłkę :-). Choć nie ukrywam, kilka goli w swoim życiu strzeliłem. W dzieciństwie nie miałem zbyt dużo czasu na inne zajęcia, ponieważ równolegle chodziłem do dwóch szkół, co też było niekiedy trudne do pogodzenia. Ale absolutnie tego nie żałuję. Myślę, że muzyka wychodzi mi lepiej niż bycie napastnikiem na murawie. Oczywiście były takie momenty, że zazdrościłem rówieśnikom tego, że po szkole mogą pójść sobie na rower albo właśnie grać w piłkę, a ja muszę brać plecak i pędzić do drugiej szkoły, ale to chyba normalne. Jednak po to są w życiu rodzice, żeby pilnować, kierować, zwłaszcza młode umysły. I dzięki tej opiece zaszedłem, wydaje mi się, dość daleko. I dziś te wszystkie popołudniowe zajęcia w szkole muzycznej, godziny prób, nauki o kompozytorach i śpiewanie gam wychodzą mi tylko na dobre. A i ze sportem też nie jestem w konflikcie.
– Jakie jeszcze pasje ma Piotr Burakiewicz?
– Właściwie wszystkie moje pasje mieszczą się w muzyce. Jest to na tyle ogromny świat i tak wiele można w nim robić, że czuję się w pełni zrealizowany. Oczywiście mam nadzieję, że z wiekiem jeszcze bardziej poszerzę swoje horyzonty i zainteresuję się czymś innym, tego sobie życzę. Na razie pierwsze miejsce od lat zajmuje muzyka.
– A teraz czekamy na niezwykłą opowieść o pobycie w Nowym Jorku. Skąd propozycja występu, jak długo trwały próby chóru, co na Was tam czekało: warsztaty, niespodzianki, spotkania? Jakie były Pańskie emocje przed, w trakcie i po występie? Czy pojawiła się jakaś fałszywa nutka, czy wszystko było idealnie? Co zaśpiewaliście? Jaki był odbiór publiczności?
– Podróż do Nowego Jorku i wszystko, co przez te kilka dni tam się działo, jest dla mnie jak amerykański sen, który się spełnił. Propozycja występu wzięła się właściwie od samego kompozytora. Pochodzący z Argentyny Martin Palmeri zaprosił chór „Artos”, zresztą jako jedyny chór z Polski, do wzięcia udziału w koncercie z okazji 20. rocznicy wykonania swojego utworu pt. „Missa A Buenos Aires”. Oprócz nas wystąpiły także chóry z innych krajów, m.in. z Francji i Niemiec. Koncert odbył się 17 kwietnia w jednej z najbardziej znanych i prestiżowych sal koncertowych świata – Carnegie Hall. W połączeniu z solistami i orkiestrą na scenie wystąpiło około trzystu artystów.
Sam utwór jest wprost przepiękny! Napisany został na bandoneon, fortepian, zespół smyczkowy, mezzosopran i chór mieszany. Nazwa „Misa A Buenos Aires” wiele zdradza – z jednej strony jest to tradycyjny cykl mszalny, składający się z sześciu części, napisanych po łacinie, a z drugiej — ma w sobie niemały pierwiastek tanga, dzięki czemu cały utwór jest naprawdę dziełem wyjątkowym, a maestro Palmeri pokazał prawdziwą sztukę kompozytorską. Dzieło przepełnione jest liryzmem, nie brakuje momentów dramatycznych, ale również tych pogodnych, radosnych. Kompozycja jest naprawdę bardzo logicznie przemyślana i dzięki temu każda strona odczuwa wielką przyjemność – zarówno słuchacz, jak i wykonawca.
Nie byłoby mnie tam na pewno, gdyby nie bardzo ważna osoba, która otworzyła mi na oścież drzwi do operowego świata – to właśnie Pani Danuta Chmurska, o której już wspomniałem. Do chóru „Artos” im. Władysława Skoraczewskiego, który działa przy Teatrze Wielkim — Operze Narodowej w Warszawie, zapisałem się ponad rok temu i sam nie wierzyłem, jak szybko spełniam w nim swoje marzenia. Pierwszym był udział w polskiej operze z XVIII wieku pt. „Krakowiacy i Górale” J. Stefaniego. Następnie pojawiały się koncerty, zarówno w Warszawie, jak i poza. A przypieczętowaniem był oczywiście wyjazd do Nowego Jorku. Muszę to podkreślić, że to właśnie w „Artosie” mogłem zasmakować opery od kulis i robię to do tej pory.
Emocje przed i pokoncertowe są trudne do opisania. Było po prostu cudownie. Cieszyłem się każdą chwilą na scenie. Próby trwały trzy dni. Wszystkie oczywiście pod okiem maestro Martina Palmeriego. Przez pierwsze dwa dni chóry miały próby z fortepianem i bandoneonem, a trzeciego dnia połączyliśmy siły z orkiestrą, tym razem ćwicząc już na scenie Carnegie Hall.
Same próby robiły wrażenie o tyle, że wokół rozbrzmiewało aż tak wiele głosów. Poza tym panowała przyjazna atmosfera. Bardzo podobało mi się, kiedy każdy wyczytany na pierwszej próbie chór pokazał się pozostałym zespołom, otrzymywał brawa – wszyscy wzajemnie miło się witaliśmy. Każda próba prowadzona przez maestro wnosiła coś nowego, wzbogacała nas o kolejne szczegóły wykonawcze. Natomiast największa radość pojawiła się już na scenie Carnegie Hall. Nigdy nie zapomnę tego momentu: przed rozpoczęciem utworu bandoneonista zagrał niedługą improwizację, po której rozpoczęliśmy śpiewać. Utwór rozpoczyna się bardzo głośno i kiedy usłyszałem wokół siebie potężną siłę muzyki i spojrzałem ze sceny na publiczność zasiadającą w fotelach, miałem po prostu ciarki – coś niezwykłego. Dodało mi to jeszcze więcej energii.
Wielkim wyróżnieniem było pracować pod okiem nie tylko niezwykłego dyrygenta, ale przecież kompozytora tego utworu, człowieka, który zna każdą nutę, każdy takt na pamięć.
Odbiór publiczności okazał się wprost wymarzony. Oklaski i owacje były jeszcze przed zakończeniem całego utworu. Najwyraźniej połączenie sił wielu chórów, solistów, orkiestry i talentu kompozytorskiego Martina Palmeriego zdało egzamin celująco. Widzieć z takiej sceny radosnych słuchaczy, z których twarzy nie schodził uśmiech na twarzach, było największą nagrodą dla każdego z nas, a zwłaszcza dla kompozytora-dyrygenta, w końcu to było jego święto. Trudno było zatem nie bisować. A to sprawiło, że pobyt w Carnegie Hall był jeszcze wspanialszy. Po udanym koncercie wszyscy wykonawcy, na czele z maestro, zostali zaproszeni na uroczystą kolację. Był to kolejny moment, w którym wszystkie chóry mogły ze sobą się spotkać, porozmawiać i oczywiście podzielić się wrażeniami z koncertu. Kilka dni temu ukazała się pierwsza recenzja z koncertu na łamach portalu NewYork Concert Review i muszę przyznać, że wspólny występ został bardzo ciepło przyjęty i bardzo dobrze oceniony, co tylko cieszy.
Jednak nie tylko w tym wyjątkowym miejscu odbyła się nasza muzyczna, „artosowa” przygoda życia. Dwa dni po koncercie wspólnie poszliśmy do jednej z najlepszych oper na mapie muzycznego świata – Metropolitan Opera, gdzie mogliśmy podziwiać głosy i aktorską grę światowej klasy śpiewaków, w tym naszego polskiego barytona, Mariusza Kwietnia, w operze G. Donizettiego pt. „Roberto Devereux”.
– Czy kiedykolwiek miał Pan marzenia związane z występami na wielkich scenach muzycznych, czy to raczej niespodzianka od losu?
– Oczywiście, już jako nastolatek wyobrażałem siebie jako śpiewaka operowego, ale były to tylko marzenia, które towarzyszyły spektaklom operowym oglądanym na DVD. Natomiast nawet w tych najpiękniejszych snach nie sądziłem, że wraz z chórem będę mógł zaśpiewać na takiej scenie, i to będąc w tak młodym wieku. Nie nazwałbym więc tego niespodzianką od losu, bo jednak wielu ludzi pomogło – i pomaga – mi te marzenia spełniać, a i ja bardzo chciałem to osiągnąć. Jeśli niespodzianka, to dlatego, że stało się to tak wcześnie, z czego się bardzo cieszę.
– Gdzie widzi Pan siebie za kilka lat? Na uczelni, w jakimś instytucie, na scenie? Jaka przyszłość Pan sobie wymarzył? Czy jest w niej miejsce na rodzinę, czy tylko na karierę?
Zawsze myślałem, że to banalne pytanie dla mnie, zwłaszcza że miałem – i właściwie nadal mam – pewien pomysł na siebie, niekoniecznie w wielkim mieście. Natomiast z każdym nowym muzycznym doświadczeniem, z coraz to dokładniejszym penetrowaniem muzycznego świata moje plany ulegają pewnym przekształceniom. To trochę tak, jak z wielkim zamkiem, w którym są dziesiątki pokoi, a każde drzwi prowadzą do kolejnego pomieszczenia. Kiedy wejdę przez jedne drzwi i widzę następne, nie chcę się cofać, ale je otworzyć, zobaczyć, co kryje się dalej. I podobnie jest z moją muzyką – kiedy gdzieś zaśpiewam, kiedy pójdę do teatru obejrzeć operę, kiedy poprowadzę spotkanie koła czy zapowiem koncert, czuję, że dalej są kolejne drzwi, które też wypada otworzyć i zobaczyć, jaka inna muzyczna przyszłość mnie czeka. Za parę lat widzę siebie po części w Ełku, gdzie naprawdę jest mi dobrze, być może właśnie tu kiedyś będę miał możliwość zaprezentowania mieszkańcom piękna, jakie daje muzyka, opowiadając o niej, organizując koncerty, kto wie… Ale też nie chciałbym odciąć się od świata, w którym muzyka, a zwłaszcza opera, bardzo się rozwija i daje mi możliwość większego obcowania z tą sztuką. Takie możliwości daje mi przede wszystkim Warszawa. Czy się widzę na scenie – oczywiście, na pewno w moich marzeniach, a marzyć trzeba, a czy w rzeczywistości – czas pokaże? Mam jedno życie i na pewno będę chciał je wykorzystać jak najlepiej. Zdecydowanie najwięcej miejsca szykuję rodzinie. Obecnie żyjemy w takich czasach, że kariera bierze górę i kiedy przychodzi co do czego, człowiek jest nagle sam, wraca do pustego domu i nic mu z oklasków czy dyplomów uznania, z nimi nie porozmawia. A żyjemy nie tylko dla tytułów i popularności, ale przede wszystkim dla innych. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby udało mi się połączyć opowiadanie o muzyce z muzykowaniem na scenie – poniekąd już to robię.
– Jak wygląda Pańskie życie po zajęciach na uczelni? Co robi w wolnym czasie Piotr Burakiewicz?
Jest prawdą, że faktycznie więcej czasu spędzam poza domem, nawet kiedy kończę zajęcia na uczelni. Staram się korzystać z tego, co dają mi Warszawa i najważniejsze instytucje muzyczne i tam się spełniam między innymi jako wolontariusz. Ponadto organizuję spotkania operowego koła. Poza tym dwa razy w tygodniu chodzę na próby chóru „Artos”, więc ten czas szybko płynie, ale za to bardzo radośnie. A obecnie mój wolny czas jest zajmowany przez pracę licencjacką, której chcę się poświęcić. Ponadto moje zaangażowanie w sprawy pozauczelniane, ale zahaczające o muzykę, sprawia, że wolny czas też jest tą muzyką wypełniony. W wolnym czasie lubię pójść na koncert do filharmonii czy opery, korzystać z tego, co mam na wyciągnięcie ręki.
– Czy lubi Pan wracać do Ełku?
Oczywiście! Wracam do niego zawsze chętnie. Ełk był i zawsze będzie moim ukochanym miastem. Tutaj się wychowałem, tutaj przechodziłem wszystkie szczeble edukacji – tej ogólnokształcącej i muzycznej, W Ełku czuję się najlepiej. W Ełku mam rodzinę, znajomych. Zawsze będę miał sentyment do tego miasta, bo stąd poszedłem dalej, w Ełku wszystko się zaczęło.
Rozmawiała: Grażyna Merchelska
Zdjęcia pochodzą od pani Barbary Grzymały-Siedleckiej