Wielu z tych samorządowców budowało swoją pozycję na sprawnym korzystaniu z funduszy unijnych. Inwestycje rosły jak grzyby po deszczu: drogi, hale sportowe, kanalizacje. Jednak za tą fasadą modernizacji często brakowało spójnej wizji rozwoju, długofalowej strategii czy chociażby gotowości do innowacji. W efekcie unijne pieniądze stały się nie tyle narzędziem rozwoju, co wygodną zasłoną dymną dla braku odwagi do prawdziwych reform.
Dwukadencyjność to młotek, który rozwala stare układy
Wprowadzona limitacja kadencji to jak zimny prysznic dla zakurzonych lokalnych baronów. Kończy się czas ciepłych posad i układów na lata, gdzie wszystko kręciło się wokół jednej osoby – niepodzielnego władcy swojego małego królestwa. Koniec z tym! Dwukadencyjność zmusza do odejścia, daje przestrzeń nowym twarzom i pomysłom. To antidotum na stagnację i układy, które blokowały rozwój i demokrację.
Argument o bezcennym doświadczeniu długo dominował w dyskusjach o lokalnej polityce. Jednak historia ostatnich dekad pokazuje, że wieloletnie rządy często prowadziły do wypalenia i konserwacji statusu quo. Dwukadencyjność nie neguje wartości doświadczenia, ale przypomina, że jest ono tylko jednym z wielu czynników skutecznego przywództwa – i nie może być usprawiedliwieniem dla braku zmian.
A co z przyszłością? Nie liczmy na bajki
Oczywiście, nie będzie łatwo. Kończy się era łatwych pieniędzy z UE, a miasta mogą odczuć spowolnienie. Ale to też koniec złudzeń – prawdziwy rozwój nie może opierać się na ciągłym podpinaniu się pod unijne dotacje i przewidywalne granty. Potrzeba odwagi, pomysłowości i zaangażowania nowych liderów, którzy nie boją się porażek i potrafią myśleć daleko poza schematami starych układów.
Dwukadencyjność to koniec wygodnej zabawy w samorządowe królowanie. To szansa, by skończyć z lokalnym „biznesem” dla wybranych i zacząć budować samorząd prawdziwie dla mieszkańców. Niech stare rządy odchodzą w niepamięć, a nowa jakość pokaże, że zmiana jest możliwa – i to nie tylko na papierze.