W 2018 roku PiS wprowadziło kluczową zmianę w ustroju samorządów, wydłużając kadencję władz samorządowych do pięciu lat oraz wprowadzając limit dwóch kadencji dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Teraz wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz z PSL zaproponował zniesienie tego limitu, co wywołało falę emocji w polskiej polityce.
Sceptyczna Platforma Obywatelska ostrzega przed potencjalnymi zagrożeniami związanymi z utrwaleniem lokalnych układów, a Lewica zdecydowanie sprzeciwia się tej inicjatywie, obawiając się o stan demokracji lokalnej. Wydaje się, że PSL występuje na razie w roli eksperymentatora.
W małych gminach, średnich miastach, gdzie niemal każdy zna każdego, władza staje się czymś więcej niż tylko administracją – wkrótce przekształca się w integralną część tkanki społecznej. Takie społeczności, z racji ograniczonego dostępu do świeżych pomysłów i nowych twarzy, stają się areną, na której rozgrywają się nie tylko lokalne dramaty, ale i polityczne potyczki. Pomysł wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza, by znieść ograniczenie dwukadencyjności, z miejsca wywołał lawinę emocji. Dla wielu to nie tylko temat do dyskusji, ale kwestia zagrażająca istniejącym układom, które na przestrzeni lat zdążyły się zakorzenić.
Władza, która trzyma się zbyt długo, staje się wygodna – dla rządzących, ale niekoniecznie dla obywateli. Włodarze, którzy od lat zajmują swoje fotele, bronili ich z zaciętością, jakby chodziło o terytorium do obrony. W małych miastach brak jest krytyki, brak jest alternatywy, co prowadzi do zamknięcia na zmiany. Tylko nieliczni mieszkańcy zadają sobie pytanie, dlaczego ich władza nie ma konkurencji, a ich sceptycyzm jest często traktowany jak nieuzasadniony bunt.
Kościół, także odgrywa tu znaczącą rolę, również współtworzy te zakorzenione struktury. Duchowni stają się nieformalnymi doradcami lokalnych włodarzy, co tylko pogłębia symbiozę, w której władza i religia wzajemnie się wspierają. Taki układ wprowadza pewien rodzaj stabilności, ale także hamuje rozwój. Zamiast nowatorskich rozwiązań i otwartości na zmiany, mamy do czynienia z konserwatywną wizją, która nie pozwala na oddech świeżości.
Słowa Kosiniaka-Kamysza odbiły się echem nie tylko w kręgach politycznych, ale także w małych społecznościach, które przyzwyczaiły się do pewnych schematów. Mieszkańcy, często zniechęceni brakiem alternatyw, nie pytają o jakość rządów, a władza nabiera cech stałości, co utrudnia jakiekolwiek zmiany. W gminach, w których każda kadencja zdaje się być jedynie kontynuacją poprzedniej, naturalnym staje się pytanie: dlaczego nie ma alternatywy?
Zabijająca rutyna sprawia, że wielu włodarzy, trwających na stanowiskach przez dekady, staje się niemal zawodowymi politykami, a ich życie zawodowe koncentruje się na lokalnej administracji. Ich umiejętności są ograniczone, a wizja rozwoju wsi czy miasteczka schodzi na dalszy plan. Niektórzy z nich stracili już zdolność do jakiejkolwiek innej pracy, stając się więźniami własnych układów.
W obliczu braku aktywnych grup obywatelskich oraz zakorzenionej władzy, małe miasta stają się miejscem stagnacji. Rzeczywistość polityczna nie zmienia się przez lata, a władza, zamiast być służbą publiczną, przekształca się w przywilej, z którego trudno się wycofać. Obywatele, nie zdając sobie sprawy z tego, co tracą, akceptują zastany porządek, a ich bierność pozwala na kontynuację układów, które wcale nie sprzyjają ich interesom.
Zwolennicy zniesienia dwukadencyjności to w przeważającej części włodarze, którzy zasiedzieli się na swoich stanowiskach, a ich propozycje budzą poważne wątpliwości. Dążenie do przedłużenia kadencji staje się dla nich nie tyle chęcią kontynuacji dobrego zarządzania, ile pragnieniem utrzymania władzy i strefy komfortu. Taka postawa może prowadzić do zastoju i braku innowacji w lokalnej polityce, a także do utrwalenia układów, które hamują rozwój społeczności.