Ma Pan 67 lat, a czuje się Pan na…?
Stanisław Rudnik: Teraz w nowej pracowni, to jak 16-latek (śmiech). Zresztą nie tylko ja, wystarczy popatrzyć na kolegów — uśmiechnięci od ucha do ucha.
Ruch w pracowni o tej porze roku …
S.R. — Zimą to nie ma gdzie igły wcinać, cały czas coś się dzieje. Trochę inaczej jest latem, gdy każdy z nas ma jakieś dodatkowe hobby – ryby, grzyby, działka.
Pracuje Pan teraz nad czymś większym?
S.R. — Ja już się teraz raczej nie szarpię, bo co tu ukrywać, sił trochę nie ma. Chociaż patrząc od strony technicznej, to dużą rzeźbę łatwiej jest zrobić niż płaskorzeźbę. Jeśli chodzi o płaskorzeźbę, to na małym kawałku trzeba dać trzy wymiary, żeby uchwycić istotę, co jest trudne.
Wykonywał Pan duże rzeźby …
S.R. — Tak. Dwa tygodnie po operacji wraz z Jankiem Kosiorkiem wzięliśmy się za niedźwiedzia, tego, co teraz stoi na „wąskim torze”. On po szpitalu i ja po szpitalu. Najpierw, żeby nie przedobrzyć i nie przemęczać, bo lekarze krzyczą, to pracujemy po godzinie dziennie. Potem stopniowo dłużej – dwie, trzy godziny dziennie i tak poszło z górki i w ciągu dwóch tygodni skończyliśmy pracę. Efekt był taki, że się przemęczyłem i trzeba było wrócić na jakiś czas do szpitala, dlatego teraz to już się nie szarpię. Trochę dużej rzeźby robiłem też z kolegą Jankiem Kosiorkiem dla Starych Juch, tych trzech rycerzy, co stoją przy rondzie w tej miejscowości. Janek w połowie prac się rozchorował, termin gonił, trzeba było skończyć. Skończyliśmy, a tutaj niespodzianka. Miejscowy ksiądz z ambony wypomniał, że zrobiliśmy trzech pijaków. Przyszła do nas Pani wójt i mówi, żeby ratować sytuację, bo nie jest wesoło. Janek zrobił Chrystusa Frasobliwego na cmentarz i księdza uspokoiliśmy.
Rzeźbi Pan, od kiedy?
S.R. — Już przeszło 30 lat, na początku tak jak chyba wszyscy z nas — to w piwnicy, to na strychu.
A z zawodu jest Pan?
S.R. — Tokarz-spawacz. Jeszcze za PRL-u na Gizewiusza prowadziłem z kolegą modelarnię – okręty pływające, robiliśmy wystawy. Lubiłem to. System się zmienił i tam powstał sklep, na modelarstwo nie było pieniędzy, a młodzież zaczęła wystawać po bramach.
Rodowity Ełczanin?
S.R. — Tak, a rodzice to Kurpie. Matka wracała z robót w Niemczech, w domu czekały na nią trzy morgi i sześcioro braci. Osiedliła się tutaj. Urodziłem się w Ełku, wychowałem na rogu Mickiewicza i Orzeszkowej. To była taka szkoła życia.
Prace, o jakiej tematyce Pana najbardziej pochłaniają?
S.R. — Ludowej — trochę „kościołówki”, trochę świątków. Najlepsze pomysły czerpię z głowy. Podpatrzę w Internecie czasami, ale trzeba to zawsze przetworzyć w swojej głowie. Robię to, co dla mnie się podoba, jak przyjdzie ktoś i jemu się też spodoba, to jest obopólna satysfakcja.
Nie jest to Pana rzeźbienie przedsięwzięciem komercyjnym …
S.R. — Na „wąskim torze” nam niektórzy ludzie zazdrościli, myśleli, że jakieś biznesy robimy. Wszystko idzie na bieżąco — na materiały, jak przyjdą dzieci, to trzeba im przecież coś zaoferować. Mamy dobre relacje z tartakiem w Siedliskach, czasem im coś wykonamy, a w zamian za to, oni nam drzewo przetrą, przechowają je.
Rozstanie z „wąskim torem”?
S.R. — Trochę dziwne, 13 lat tam byliśmy. Niemiec kupił czasami aniołka za 10 zł, ale musiało to być niemalowane, czyste drzewo, czysta, biała lipka.
Teraz pracownia mieści się w bloku przy ul. Pięknej 18 A …
S.R. — Tak do końca jeszcze tutaj nie czuję się tak, jak tam, ale już powoli wszystko zmierza ku dobremu. Na cały tydzień mam lekcje zaplanowane – jutro dzieci będą rzeźbić w mydełku, 40- dzieci po dwie grupy. Pomalutku rozkręcamy się.
Pracuje Pan zwykle nad jedną pracą czy też nad kilkoma jednocześnie?
S.R. — Zwykle staram się jedną skończyć, w jej trakcie jakieś pomysły przychodzą, co dalej. Kończę pracę, widzę jej efekty, także to, co zrobiłbym inaczej, ale już nie poprawiam, nie wracam do tematu, zaczynam nowy, żeby iść naprzód.
Jest w trakcie Pana pracy taka więź z drewnem?
S.R. — Rzeźbienie trzeba czuć. Można coś zaplanować, ale drzewo szybko to koryguje, często w trakcie pracy wychodzi coś zupełni innego od zamierzonego. My szkół nie kończyliśmy, to nasza pasja i hobby.
To chyba atut?
S.R. — Całe nasze stowarzyszenie opiera się na idei, żeby ludzie starzy, schorowani, przyszli, zrobili coś razem, zapomnieli o swoich chorobach, dializach i bolączkach. Najbardziej cieszy, jak przyjdzie rodzic z dzieckiem, robią coś wspólnie, mają razem wspólny temat, nie siedzą przed telewizorem. Czasami młody człowiek pojawia się i jeszcze się nie wziął za robotę, ale już pyta, ile on na tym „przytnie”, czyli zarobi. Odpowiadam wtedy żartobliwie, że, jak źle usiądziesz, to nie tylko paluchy przytniesz.
Przydałoby się młodej krwi w pracowni i stowarzyszeniu?
S.R. — Tak, ale oni zwykle nie mają czasu. Szkoda.
Gdyby miał Pan wybrać jedną swoją pracę, z której najbardziej jest Pan dumny, najbardziej ją ceni, najwięcej serca w nią włożył to byłoby …
S.R. — Po operacji na serce był taki czas na przemyślenia pewne nad życiem. Postanowiłem w podzięce, w ofierze za to, że dostałem jeszcze szansę, żeby być na tym świecie, zrobić taką kapliczkę. Umieściłem ją w lesie, przybiłem na najwyższym drzewie – postać Chrystusa Frasobliwego na rozstajach dróg. Każda praca cieszy, dopóki ją tworzysz.
Ja, prace swoje i swoich uczniów poznam z daleka, gdyż popełniamy ten sam błąd – u mnie nie ma chudych postaci, zawsze pucułowate, przy sobie. Taka maniera. Malarze, rzeźbiarze, wyszywacze – jest nas tutaj sporo. Zaczęło się od projektu „Ełczanie i ich pasje” w Parku Solidarności, podchodziliśmy do tych ludzi i zaczynaliśmy współpracę, tak też powstało stowarzyszenie.
Okres świąteczny to pewnie tematyka świąteczna teraz w pracy …
S.R. — Tak, królują aniołki, jest na to zapotrzebowanie. Jednak stoi tu obok duża deska (60 cm na 1,5 metra), a po głowie chodzi mi duży plan, nie wiem, czy wypali. Sam muszę się najpierw swoimi pracami nacieszyć, wyciszyć, jak wyjdzie coś dobrego, to dobrze, jak nie, to ściany są do zapełnienia.
Żona podziela Pana hobby?
S.R. — Z początku trzymałem w domu swoje wytwory. Szybko znikały. Rodzina jak szła na imprezy okolicznościowe, to brała je na prezenty. Spakowałem je wszystkie i wyniosłem z domu. Staram się nie narzucać ze swoim hobby rodzinie, nic nie można robić na siłę.
Jak przyjdzie Pan z pracowni do domu to …
S.R. — Nie przynoszę pracy do domu. Obiad, kolacja, trochę na Internecie i spać. Rzeźbienie to właściwie taki sens życia. Czasami jest dzień, że nie ma natchnienia, nic się właściwie konkretnego nie robi, naostrzy się dłuta, poprzekłada narzędzia. Jednak teraz przed nami nowe projekty. Jesteśmy otwarci na młodych. Przyjmiemy, pokażemy, nie trzeba żadnych wkładów finansowych. Dzieci trzeba zainteresować, przyciągnąć je czymś.
Nagrody i wyróżnienia cieszą?
S.R. — Są bardzo miłe, chociaż nie robimy tego wszystkiego dla nagród. Najlepsza z nich to deska i móc w niej w spokoju podłubać.
Rozmawiał: Adam Sobolewski
2 Komentarze
Późno znalazłem ten artykuł o Panu Stanisławie…kiedyś byłem kilka razy z synem w Jego
pracowni „na wąskim torze” – to wspaniały człowiek, z pasją, którą obdarza wielu, a jednocześnie niezwykle skromny. Osobiście kojarzy mi się z takimi postaciami, jak Słodowy, Sumiński, Zin, którzy zostawili po sobie cudowną aurę.
Proszę, doceńmy Pana Stanisława należytym szacunkiem…żeby nie było tak, jak z dobrą książką zostawioną na potem.
Panie Stanisławie smutna ta trzynastka .Ta zazdrość ???? .Wyczuwam w tym wywiadzie jakąś nutkę tajemnicy z przeprowadzką?Zyczę dobrej aklimatyzacji w nowej pracowni.Pani redaktor w nowym Roku życzę Pani wywiadów z ciekawymi ludzmi z elku i powiatu.
Comments are closed.