Historia życiem pisana. Przesiedleńcy z Polski i Związku Radzieckiego

Specjalnie dla naszych Czytelników rusza cykl pt. Ełczanie na emigracji. Będą to historie opowiedziane i napisane przez samą bohaterkę Elżbietę Simon. Elżbieta Simon z domu Czalej urodziła się w 1957 roku w Ełku. Jest absolwentką „czerwonego” LO i filologii germańskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1983 wyjechała do Niemiec Zachodnich. Obecnie mieszka w przemysłowym mieście Ludwigshafen, 80 km od Frankfurtu nad Menem.
reklama

CZĘŚĆ II

Cieszyłam się, że mogę uczyć dorosłych. Ja się chyba nie nadaję do przymuszania uczniów do nauki. Odpowiadała mi sytuacja, że uczniowie sami są odpowiedzialni za swoje postępy. To oni się uczą — ja im tylko ułatwiam.

Podobała mi się też ogólna koncepcja kursów językowych: wspieranie komunikacji między ludźmi, a nie szukanie błędów i perfekcyjne opanowanie języka. Język miał być środkiem do nawiązywania kontaktu i wyrażania myśli.

Pamiętam moje zaskoczenie, gdy na szkoleniu dla egzaminatorów dowiedziałam się, jak mamy ocenić np. takie zadanie egzaminacyjne: „Zepsuł Ci się samochód. Poproś w warsztacie samochodowym o naprawienie go”.

Osoba egzaminowana zawołała: „Hilfe, Hilfe!” – i okazało się, że ma dostać jeden punkt. Ja bym jej nic nie dała, skoro nie sformułowała poprawnego zdania. A tu okazało się, że zakomunikowała, że ma jakąś trudność i prosi o pomoc — a więc mamy ocenić to pozytywnie. Oczywiście nie dawać trzech czy czterech punktów, ale uznać sukces, że przekazała coś w obcym języku. To było dla mnie zaskakujące. Byłam tym zachwycona.

Zasadą nauczania było też to, że na lekcjach mówimy wyłącznie po niemiecku. Nie tłumaczymy słówek na inne języki. Tłumaczymy z „niemieckiego na niemiecki” w formie opisowej, za pomocą synonimów, obrazków, przykładów. Na lekcjach odgrywałam więc często małe scenki albo pantomimę i czułam się jak aktorka. To udzielało się też uczniom — też szukali różnych form ekspresji i starali się dogadać, nawet nie znając konkretnych słów po niemiecku.

Podobało mi się nastawienie, że na kursach językowych nie ma oceniania, rywalizacji, porównywania lepszy/gorszy. Jeśli ktoś chciał sprawdzić swój poziom, mógł podejść do egzaminu. Ale nie było obowiązku.

Mam poczucie, że przez całe życie zawodowe ciągle „ciągałam ławki”. Zajęcia odbywały się często w salach używanych przez różnych ludzi — i zawsze na początku lekcji kazałam ustawiać stoły w podkowę. Chciałam, aby uczniowie widzieli się wzajemnie i rozmawiali ze sobą.

Po paru miesiącach ludzie mieszkający w ośrodku przejściowym dostali mieszkania komunalne w pobliskim miasteczku Eisenberg i tam przeniesiono kursy językowe. W budynku należącym do gminy uczyły się równocześnie trzy grupy, rano było pięć godzin lekcyjnych, potem godzinna przerwa na obiad, a po południu znowu trzy godziny. Grupy były duże, nawet 27 osób.

Uczniowie byli chętni do nauki. Pamiętam, jak w jednej grupie po południu wszyscy byli już zmęczeni i mieli pisać jakieś ćwiczenie. Część nie mogła się skoncentrować i zaczęła gadać między sobą. Na to wstała jedna z uczennic i zaczęła wrzeszczeć: „Czemu nie piszecie ćwiczenia? Jak chcecie być w Niemczech sprzątaczkami, to sobie bądźcie.

A ja nie chcę być sprzątaczką!”

Oj, jaka się zrobiła zadyma! Zanim ja ich wszystkich uspokoiłam… Cały dowcip, że to akurat była bardzo dobra i pracowita grupa…
Ślązacy ciekawie opowiadali o życiu na Śląsku. Na przykład o kanarkach w kopalniach i o hodowlach gołębi. Pamiętam, jak jedna dziewczyna przy każdej okazji mówiła o swoich kanarkach, strasznie za nimi tęskniła.

Rodziny przesiedleńców z Rosji były często trzypokoleniowe, najstarsze pokolenie mówiło zwykle dość dobrze po niemiecku, drugie pokolenie nie bardzo, a dzieci w ogóle nie. Ponieważ lubię śpiewać, wykorzystywałam na lekcjach piosenki ludowe, a przed Bożym Narodzeniem kolędy. Uczyliśmy się na pamięć tekstów i śpiewaliśmy. Kiedyś chciałam ich nauczyć pieśni „Kein schöner Land”1 i zanim rozdałam teksty, puściłam im ją z magnetofonu. I nagle cała grupa zaczęła śpiewać rzewnie: „Nie masz piękniejszego kraju niż nasz, tam wieczorową porą zasiądziemy kołem pod drzewem lipowym”.

Okazało się, że rosyjscy Niemcy we wsiach i we wspólnotach religijnych śpiewali po niemiecku, w ukryciu przed władzami komunistycznymi. Wiele osób umiało śpiewać i modlić się po niemiecku, chociaż w codziennym życiu używali tylko rosyjskiego.

Potem pracowałam w ośrodku dla przesiedleńców w Speyerbrunn. Przeniosłam się tam, aby mieć stałą umowę o pracę i ubezpieczenie społeczne. Zatrudniła mnie szkoła — prywatny zakład doskonalenia zawodowego dla kierowców ciężarówek. Właściciel zakładu uznał, że zna się także na nauczaniu języków. Mianowicie w tym czasie urzędy pracy zaczęły oszczędzać — wprowadziły wolną konkurencję i przetargi na kursy dla przesiedleńców. Stanęły do nich prywatne szkoły językowe, stowarzyszenia użytku publicznego, no i różne dziwne instytucje. Wiele zależało od tego, jakie ktoś miał „dojścia” u urzędnika rozdzielającego finanse w danym rejonie.

Do tego Speyerbrunn musiałam dojeżdżać 50 kilometrów przez wielki i ciemny las. Kręte drogi, góry, a do samego Speyerbrunn prowadził stromy wąwóz — ulubiona droga dla motocyklistów, którzy się tam często zabijali.

W środku tego wąwozu było parę domów, z których większość stała pusta. Ośrodek dla przesiedleńców był w jakimś dawnym zajeździe, z dwiema większymi salami na dole i pokojami mieszkalnymi na górze.

Mieszkało tam około 60 osób. Dwie grupy językowe — kolega prowadził lekcje dla początkujących, ja dla zaawansowanych. Ludzie z Kazachstanu opowiadali, jak bardzo męczą się, mieszkając w środku lasu. Przyzwyczajeni byli do szerokich stepów, przestrzeni — a w tym wąwozie czuli się jak w więzieniu. Także mężczyźni, którzy w Kazachstanie pracowali jako zawodowi kierowcy, tutaj mieli problem: nie umieli jeździć po krętych i wąskich drogach.

W Speyerbrunn spotkałam się też po raz pierwszy z przesiedleńcami, należącymi do różnych kościołów ewangelickich, którzy w Kazachstanie tworzyli ścisłe wspólnoty. Pamiętam rodzinę baptystów i ich trudności z wynajęciem domu dla swojej rodziny. Mieli dziesięcioro dzieci i gdy dzwonili do właścicieli domów, nikt im nie chciał wynająć. Po pierwsze mówili z rosyjskim akcentem, po drugie mieli dziesięcioro dzieci a po trzecie „skąd ci ruscy będą mieli pieniądze na czynsz?”

W przerwie obiadowej chodziłam do lasu na jagody, a nieraz ktoś zapraszał mnie na obiad. Zaprzyjaźniłam się tam z dwiema rodzinami Ślązaków, którzy bez przerwy naprawiali samochody. Na łączce ciągle stały jakieś wraki, które oni rozbierali i składali: „Proszę pani, a co innego robić w tym Speyerbrunie…?”

Stosunek Niemców do przesiedleńców był różnoraki. Jedni witali ich jako ziomków z dalekich krajów, uaktywniły się organizacje przesiedlonych/wypędzonych z Czech, Śląska, Prus Wschodnich.
Część społeczeństwa była przeciwna przybyszom, stawiając pod znakiem zapytania ich „niemieckość”. Rozgorzały dyskusje o „prawie krwi” i „prawie ziemi”, to znaczy czy Niemcem jest ktoś, kto urodził się na niemieckiej ziemi, czy z niemieckiego ojca.

Ludzie zazdrościli też przybyszom, że dostają „za darmo” mieszkania, tanie kredyty, pomoc w szukaniu pracy. Opowiadano niestworzone historie, jak to „Ruscy” budują domy „za nasze podatki”. Tymczasem domy budowali członkowie wspólnot ewangelickich — żyli niesłychanie skromnie, a cały wolny czas poświęcali na budowę domu dla jednego członka wspólnoty. Gdy dom był gotowy, zaczynali pracę na rzecz innego. Pracowali od rana do nocy całymi rodzinami. Ale zazdrośni sąsiedzi oczywiście tego nie dostrzegali.

Krążyło mnóstwo złośliwości typu „Ten ruski uważa się za Niemca, bo ma owczarka niemieckiego” albo „Co to za Niemcy co nie mówią po niemiecku”, albo „Kto im kazał wyjeżdżać na Syberię?”

Do dziś, trzydzieści lat później, dzielnice w niektórych miastach nazywają się potocznie Klein-Moskau. Przesiedleńcy często dostawali mieszkania w blokach, a potem inne rodziny dołączały do nich. Często mówiono w nich po rosyjsku lub mieszanką rosyjsko-niemiecką. Po rosyjsku dlatego, że żony/mężowie przesiedleńców często byli Rosjanami, Gruzinami czy Ukraińcami.
Ale ogólnie, po trzydziestu latach, przesiedleńców z Polski i Związku Radzieckiego „nie widać”. Wtopili się w społeczeństwo niemieckie, tylko nieraz nazwisko lub imię może sugerować ich pochodzenie.

Potem pracowałam w Wormacji w szkole Euroschule. Tam też panowały dziwne stosunki. Była to szkoła dla sekretarek. Kierownictwo nie bardzo się znało na nauczaniu języków, wszyscy byli ze sobą skłóceni: administracja z nauczycielami, nauczyciele między sobą.

Uczyłam tam przez trzy miesiące, a po okresie próbnym dostałam wypowiedzenie. Wtedy przypomniała mi się uwaga rzucona przez jednego z uczniów, którą na początku puściłam mimo uszu: „Pani jest już jedenastą nauczycielką, która nas uczy”. Przypuszczam, że szkoła zatrudniała nauczycieli na krótko, a potem się ich pozbywała, by nie musieć płacić im większych stawek godzinowych. Czułam się bardzo dotknięta tym wypowiedzeniem, bo pracowałam dobrze.

W Wormacji spotkałam się z ciekawą grupą przesiedleńców z Kazachstanu — mennonitami. Na lekcjach niczym się nie wyróżniali. Ale raz poszłam z grupą na zwiedzanie miasta. Była to zima i na koniec wycieczki zaproponowałam, że wejdziemy do kawiarni na kawę. Na to dwóch uczniów: „My tu poczekamy na was. Nie chodzimy do restauracji, religia nam nie pozwala”. Ja: „Ależ to nie jest lokal z alkoholem! Tu się pije kawę, herbatę i je ciastka!” „Być może, ale my i tak nie chcemy…”
No trudno, usiedli na murku przed kawiarnią. Okazało się, że są to mennonici.

Teraz od paru lat chodzę na pedicure do zakładu, który prowadzi także rehabilitację pourazową. Właściciel i pracownice są bardzo mili. Młoda dziewczyna, która mnie obsługuje, nosi włosy związane w koczek i długą spódnicę. Kiedyś przed wakacjami opowiadała mi, że jedzie do Kazachstanu na obóz młodzieżowy jako opiekunka. A w zeszłym roku była przez parę miesięcy w Boliwii, żeby wspomóc rodzinę we wspólnocie. Byłam ciekawa co to za wspólnota. Ona na to, że mennonici. Wypytałam ją życie w Boliwii i czym się różnią mennonici południowoamerykańscy od niemieckich. Opowiedziała mi o konfliktach między konserwatystami a postępowym, o konfliktach młodzieży z „radą starszych”. Egzotyczne opowieści — w środku Ludwigshafen! Może ta dziewczyna jest córką któregoś z moich uczniów sprzed 25 lat?

CZĘŚĆ PIERWSZA

Historia życiem pisana. „Tolerowana w kraju”

Komentarze