Słyszałam, że to pokoleniowa pasja?
Irena Milewska: Moja mama pochodzi z rodziny Pawlikowskich. Znany profesor wykładowca slawistyki na uniwersytetach Rzymu i Neapolu – Henryk Damiani – pisał o nas: „Jest to ród, z którego wyszli w ciągu pół wieku nieprzerwanie ludzie talentu wytrwania i inicjatywy, wyjątkowej postawy i działalności różnorodnego charakteru i miary na rozmaitych polach służby kulturze i Ojczyźnie”. W szkole reklamy, gdzie się uczyłam, mówiono nam, że każdy człowiek dostaje 5% talentu, tylko nie każdy go rozwija.
A kiedy Pani odkryła swój talent?
I. M.: Zostałam dostrzeżona przez nauczyciela plastyki, ś.p. pana Milanowskiego, w ósmej klasie szkoły podstawowej w Kalinowie, skąd pochodzę. Pamiętam, jak któregoś dnia powiedział, że moje prace są inne, w znaczeniu – bardzo wartościowe. Ujął go szczególnie obrazek zatytułowany „Nadzieja”. Przedstawiał studnię, widzianą z dołu, tak jakbyśmy stali na jej dnie i patrzyli w górę. Do środka wpadała zielona gałązka i światło. Ten obrazek, ś.p. pan Milanowski, chyba nawet zostawił sobie na pamiątkę.
I od tego czasu rozwijała Pani malarską pasję?
I. M.: Nie. Byłam bardziej ukierunkowana na sztukę słowa, ale wyszło tak, że rodzice nie wyrazili zgody na szkołę teatralną. To był akurat czas zamykania PGR-ów i tworzenia agencji reklamowych, ludzie masowo tracili pracę, społeczeństwo zubożało – nie było lekko. Po ukończeniu szkoły średniej (technikum spożywcze w ZSZ nr 1 w Ełku) rozpoczęłam naukę w studium reklamy. Założenie studium było takie, że uczniowie będą, tylko i wyłącznie, artystami. Niestety, ówczesne „towarzystwo” rządzące stwierdziło, że trzeba przecież ukierunkować szkołę na „jakąś”, i postawiło na marketing i zarządzanie, bardzo modne wtedy. Nasz kierunek został zatem troszeczkę zmieniony. Nie mieliśmy wiele zajęć w pracowni, bo musieliśmy „robić” rachunkowość, ekonomikę i organizację firm. Ponieważ nie mogłam rozwijać talentu w szkole, postanowiłam, że zacznę uczyć się sama. Stworzyłyśmy z dziewczynami pracownię artystyczną i tam oddawałyśmy się swojej pasji. Jak przyszedł czas wykonania prac końcowych na zaliczenie szkoły, okazało się, że otrzymaliśmy tematy narzucone odgórnie. Ja na przykład musiałam wykonać okno wystawowe w sklepie indyjskim, a koleżanka wyklejenie tablicy reklamowej szkoły. Po skończeniu studium, a zaznaczę, że bardzo dobrze się uczyłam, dostałam propozycję pracy w sklepie, w Białymstoku. Po trzech miesiącach przeniosłam się do Augustowa. Tam pracowałam w sklepie. Poznałam towarzystwo, które malowało i wspólnie się trzymaliśmy. Na początku malowałam same obrazy, później poszłam dalej i teraz wykonuję również świeczki z wosku, bogato zdobione. Do Ełku wróciłam w 1997 roku. Znalazłam pracę w sklepie spożywczym u pana Rydzewskiego i dodatkowo dorabiałam w pracowni ceramicznej pani Janeckiej. Pani Janecka nauczyła mnie wielu ciekawych rzeczy, do tej pory mamy ze sobą kontakt. Później poproszono mnie o poprowadzenie zajęć plastycznych w Oratorium przy parafii Rafała Kalinowskiego. To był piękny okres w moim życiu. Pozwolę sobie wspomnieć nazwisko ks. Suleja, ówczesnego dyrektora Oratorium. Wspólnie przygotowywaliśmy dekoracje na przyjazd Ojca Św. Jana Pawła II. Współpraca z tym człowiekiem to była czysta przyjemność.
Nie tylko z pasji, ale też komercyjnie?
I. M.: Nie jest lekko samotnej matce. Państwo takim rodzicom nie pomaga, bo skoro pracujemy, to jesteśmy za bogate na profity. To, co chcę wykonać dla siebie, to z reguły wykonuję. A jeśli później zjawia się ktoś, kto mówi, że mu się to podoba, sprzedaję, a sobie robię następną rzecz. Nie mam zbyt wiele czasu na swoją pasję, dlatego że pracuję w sklepie między od 10 do 18. Praktycznie ten czas, kiedy jestem najbardziej aktywna, a mój mózg pozostaje w stanie alfa : -), to sprzątam, zmywam, albo język „piłuję”.
Skąd czerpie Pani inspiracje?
I. M.: Czasami ludzie, proponują temat, który ich interesuje, czasami proszą, abym doradziła. Śmieję się i zawsze to podkreślam, że im trudniejsze mam zadanie, tym więcej radości i szczęścia ono mi przynosi. Nie lubię rutyny i tandety. Wyuczone gesty i kilka pacnięć pędzlem – to nie dla mnie. Inspiracja rodzi się w sercu, a wizja powstaje w mózgu. Tam najpierw dojrzewają układy, kolory, linie, które następnie przelewane są na płótno. Zanim namaluję obraz, obserwuję przestrzeń. Przykład: bardzo lubię rejestrować taniec. Do tej pory chodzę na dyskoteki i tam właśnie przyglądam się grze światła, ruchu i koloru. Bardzo trudno jest np. wyrazić na płaszczyźnie dźwięk. To prawdziwe wyzwanie dla malarza!
Mówi się, że artysta to człowiek trudny we współżyciu. A jak jest w Pani przypadku?
I.M.: Osoba, która ma pasję, opiera na niej tak naprawdę każdy moment swojego życia. Stąd faktycznie jest trochę trudniej jej funkcjonować w społeczeństwie. Jest z reguły bardziej wrażliwa, a nawet, powiedziałabym, nieraz nadwrażliwa na pewne sytuacje i wydarzenia. Wiem sama po sobie, że często dostrzegam to, czego nie widzi w zachowaniu innych osób, przeciętny człowiek.
Czym dla Pani jest sztuka?
I.M.: Dla mnie sztuka jest kłamstwem, które pozwala zrozumieć prawdę. Jeżeli jest coś, z czym nie do końca się godzę, a dzisiejsze społeczeństwo jest takie, że nie wszystko można w danym momencie powiedzieć wprost, staram się wyrazić to inaczej. Nie mówią moje usta, mówi mój pędzel – na płótnie. Zdarza się, że ludzie, którzy zmierzili mnie czymś, potrafią dostrzec to w konkretnych pracach. Raz miałam taki przypadek, że przyszła do mnie osoba i powiedziała „przepraszam, bo widzę, jak bardzo cię to boli”. Życie z pasją nie jest łatwym życiem. Po części jest to wielka radość, że człowiek został w jakiś sposób obdarzony, a po części to miliony wyrzeczeń. Czasami chciałabym przyjść po pracy, obejrzeć serial i położyć się spać. Tymczasem każdego dnia prowadzę wyścig z czasem…
Tematem pani prac są emocje, a może wydarzenia z życia?
I.M.: Miałam tak przykre wydarzenia w życiu, że unikam tej tematyki w swoich pracach. Nie chcę do tego wracać. Po głowie chodzi mi projekt serii obrazów „antyznęcaniowych”, które chciałabym, aby ozdobiły ściany komisariatu policji. Żeby, ci panowie lub panie, którzy znęcają się nad swoimi rodzinami, mogli naocznie zobaczyć, co czynią. Ten projekt musi jeszcze we mnie dojrzeć. Najpierw chciałabym stworzyć fundację, skupiającą kobiety, które doznały przemocy rodzinnej. Może dodatkowo udałoby mi się otworzyć pracownię, gdzie takie osoby mogłyby się czymś zająć i zapominać o swoim nieszczęściu. Ja miałam trochę prościej, bo uciekłam w świat sztuki, kolorystyki, uśmiechu. W świat, który pozwalał mi przetrwać. Ale jest mnóstwo osób, które nie mają pasji i umierają, od wewnątrz. Żyją z oprawcą i to pomału je zabija.
Czy ma Pani ulubionego artystę, na którym się Pani wzoruje?
I.M.: Kocham Vicente van Gogh’a, natomiast nie mam odwagi malować jego stylem. Pociągają mnie w jego obrazach — właśnie emocje. Wyrażał je w sposób bardzo zdecydowany. Pokazywał wir świata, nienawiść, która się rodziła, nieszczęście, sielankę, a to wszystko było zdominowane kolorem i ruchem. Nawet własny autoportret namalował tak, że odnosi się wrażenie, iż jego twarz płynie. To naprawdę wspaniały artysta. A poza tym, bardzo lubiłam swego czasu Eugène Delacroix’a. To był taki typ rewolucjonisty. Szczególnie robiła na mnie wrażenie kobieta „Wolność wiodąca lud na barykady”, do połowy rozebrana i pięknie zbudowana. Widać w niej taką moc i siłę. W moich pracach często służą mi za wzór dzieła „ojców” sztuki.
Maluje Pani wyłącznie obrazy olejne?
I.M.: Olejne i akryle. Miałam taki czas, kiedy malowałam dużo akwarelami, głównie motywy kwiatowe. To taka zabawa plamką, później gdzieś tam się troszeczkę podrysowuje i gotowe! Do akwareli jest potrzebna bardzo delikatna dłoń, powiedziałabym – pianisty, czyli zadbana. Przy mojej pracy zarobkowej, dłonie i palce, niestety, stają się sztywne.
A jak oceniają Pani prace krytycy sztuki?
I.M.: Nauczyłam się jednego, i to zawsze mnie najbardziej bawi, i najbardziej od wewnątrz rozwesela, że najczęściej krytykują prace ludzie, którzy nigdy nie postawili prostej kreski na papierze. Oni mają najwięcej do powiedzenia. Osoby, które znają się na sztuce, mówią zazwyczaj „ładne lub brzydkie”. Raz usłyszałam od krytyka sztuki: „No, pani Irenko, pięknie pani namalowała tę Maryję, i o dziwo, nie zrobiła pani z Pana Jezusa karykatury”. Chodziło o obraz, który zdobi ołtarz kościoła bł. Jana Pawła II na os. Jeziorna – wykonany na zamówienie.
Powie Pani coś więcej o tym obrazie?
I.M.: Obraz przedstawia Maryję z Dzieciątkiem Jezus. Składa się z kropek, i to nawet nie jest styl impresjonistyczny, bo impresjoniści mieli przesmyki gdzieniegdzie, a u mnie nie ma, bynajmniej żadnych niedociągnięć. Malowałam patyczkami do uszu, stąd taki efekt. Ten obraz był tak naprawdę moim marzeniem. Śmiałam się, że jak święty Augustyn, obraz do kościoła namaluję i umrę. Żyję do tej pory : -).
A inne Pani obrazy?
I.M.: Swego czasu pani Małgorzata Kopiczko organizowała w byłym hotelu Lega aukcje związane z pomocą powodzianom. Trafiło tam chyba 16 moich prac — przeróżnych. W międzyczasie malowałam na zamówienie, dla takiego pana z Ełku, duży (4,5/2 metry) panoramiczny obraz związany z kopistyką. Dwa boki obrazu musiałam wymyślić sama (motyw koni i wilków), a środek obrazu przedstawiał „Pędzące konie Trojka”. Koń, tak nawiasem mówiąc, jest bardzo trudny do namalowania. Kilka prac podarowałam przyjacielowi, panu Zagajewskiemu do Domu Ojca Pio.
Ulubiony obraz?
I.M.: „Mężczyzna bez twarzy”. Kiedyś ktoś chciał go kupić, ale niestety, ten okaz nie jest na sprzedaż : -).
Kilka słów na koniec?
I.M.: Pragnę podziękować wszystkim, którzy mi zaufali w sferze artystycznej i skorzystali z moich umiejętności, dając mi tym samym możliwość realizacji pasji.
Rozmawiała
Agnieszka Czarnecka.