Uczyłam drugie i trzecie pokolenie rodzin „gastarbeiterów”

Specjalnie dla naszych Czytelników rusza cykl pt. Ełczanie na emigracji. Będą to historie opowiedziane i napisane przez samą bohaterkę Elżbietę Simon. Elżbieta Simon z domu Czalej urodziła się w 1957 roku w Ełku. Jest absolwentką „czerwonego” LO i filologii germańskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1983 wyjechała do Niemiec Zachodnich. Obecnie mieszka w przemysłowym mieście Ludwigshafen, 80 km od Frankfurtu nad Menem.
reklama

CZĘŚĆ III

Wiele lat uczyłam w szkołach należących do sieci Volkshochschule w różnych miejscowościach, na kursach wieczorowych. Były to małe grupy (do 15 osób) cudzoziemców z różnych krajów.

Cudzoziemcy płacili prywatnie, ale niedużo, bo sieć szkół VHS była subsydiowana przez państwo. W grupach byli najróżniejsi ludzie: cudzoziemcy mieszkający w Niemczech na stałe, azylanci z Afryki, ludzie czasowo przebywający w Niemczech (na przykład żony zagranicznych pracowników różnych korporacji — korporacje płaciły za pracowników, a żony musiały sobie radzić same). Byli też ludzie, których na kursy do Niemiec wysyłał pracodawca. Myślę tu pracownikach hotelowych z Turcji, o sympatycznym dziennikarzu z Jordanii, czy dziewczynach z francuskojęzycznej części Szwajcarii, które w Niemczech pracowały jako opiekunki do dzieci (au-pair). Sprawdzała się tu dobrze metoda jednojęzyczna, bo trudno by było tłumaczyć coś uczniom równocześnie na turecki, arabski, litewski, hiszpański, urdu czy dinka!

Przez pewien czas była w Niemczech „moda” na szukanie żony za pomocą agencji i ogłoszeń prasowych. Najlepszą opinię miały kandydatki z Polski (że takie „skromne i przywiązane”), Rosji i Tajlandii. Tajki cieszyły się powodzeniem u emerytów oraz rolników, którym trudno było znaleźć żonę w Niemczech.
Na kursach w Bad Dürkheim miałam dużo młodych i ładnych Tajek. Bywało, że dziewczyna nie mówiła ani słowa po niemiecku i prawie nic po angielsku. Było widać, że kompletnie mnie nie rozumie, tylko się miło uśmiecha.
A po lekcji przychodzi mąż i pyta mnie o różne rzeczy. No i tak sobie rozmawiamy, ja go pytam, gdzie mieszkają i że znam okoliczne wsie, i jak tam winobranie…

A potem: „A po jakiemu rozmawia pan z żoną?”. A on: „Ona umie trochę po niemiecku”. No, bardzo jestem ciekawa…
Tylko raz zdarzyło mi się spotkać „małżeństwo równouprawnione”. Średnio urodziwa Tajka opowiadała, że jej mąż był na urlopie w Tajlandii i poznali się na plaży. Przy plaży był salon kosmetyczny, typowy dla tego gorącego kraju — klienci leżeli na leżakach pod wielkimi parasolami. On na tej plaży poważnie skaleczył nogę, prawie zemdlał z upływu krwi, ona to zauważyła i udzieliła pierwszej pomocy. Pomogła mu dostać się do szpitala. Potem on pisał i przyjeżdżał do Tajlandii, a ona, zanim wyszła za niego, przyjechała do Niemiec, aby poznać jego matkę. Bo będą mieszkały w tej samej wsi i ona chce być pewna, że będzie mile widziana w tej rodzinie. Egzamin wypadł chyba pomyślnie, bo gdy była u mnie na kursie, to już byli małżeństwem i mieli córkę.

Dużą część uczniów stanowią ludzie, związani rodzinnie z pierwszym pokoleniem imigrantów powojennych. W latach 50. Niemcy cierpieli na brak siły roboczej, ponieważ większość mężczyzna zginęła na wojnie. I gdy gospodarka — wspomagana kapitałem amerykańskim — zaczęła się rozwijać, zaczęło brakować ludzi do pracy w przemyśle. Wysłannicy urzędów pracy pojechali więc do Włoch, Portugalii, Grecji, a potem do Turcji rekrutować młodych mężczyzn. Znaleźli ich w biednych i zacofanych regionach krajów: Sycylii, Kalabrii, Anatolii. „Robotnicy-goście” („Gastarbeiter”) planowali zarobić i wrócić do kraju — ale z roku na rok odkładali powrót na później. Potem ożenili się, urodziły się dzieci — a oni nadal marzyli o powrocie do ojczyzny. Dzieci chodziły do niemieckich szkół, a gdy dorosły, często szukały żon/mężów w ojczyźnie przodków. Potem urodziło się trzecie pokolenie.

I ja właśnie uczyłam drugie i trzecie pokolenie rodzin „gastarbeiterów”.

Ciekawą grupą, którą uczyłam byli tzw. Kontingentflüchtlinge – żydowscy imigranci z terenów byłego ZSRR. Imigranci ci nazywali się „kontyngentowi”, bo Niemcy w ramach międzynarodowych akcji humanitarnych zobowiązali się przyjąć konkretną ilość („kontyngent”) ludzi prześladowanych lub uchodźców.
Byłam zdziwiona, że moi uczniowie jako Żydzi wybrali się na emigrację akurat do Niemiec. Opowiadali mi, że mogli też wyjechać do USA lub Izraela. Ale rząd USA wymagał od nich znalezienia sponsora, a w Izraelu z kolei zagrożenie wojenne. Tak więc przyjechali do Niemiec.

Przez cztery lata uczyłam w szkole, prowadzonej przez stowarzyszenie, które po wojnie zajmowało się osieroconą i często zdegenerowaną młodzieżą niemiecką. W latach 90. dodało do swej działalności kursy dla młodzieży przesiedleńczej z republik radzieckich. Byli to chłopcy, których rodzice wysłali na intensywny kurs języka do szkoły z internatem. Tu spotkałam się z problemem młodzieży, którą rodzice zabrali na emigrację wbrew ich woli. Dla rodziców wyjazd do Niemiec oznaczał szansę legalnego wyjazdu na Zachód, wyrwania się zza żelaznej kurtyny. Dla dzieci oznaczał opuszczenie znanego środowiska, rówieśników, szkoły, pierwszych miłości, zostawienie ukochanego psa. Młodzież była zbuntowana i sprawiała trudności. Mam wrażenie, że rodzice byli zadowoleni, że mogą oddać dzieci na rok do internatu i mieć problem z głowy. Dla mnie była to jednak koszmarna praca, bo w tej szkole nikt z nikim nie współpracował, dyrektor był alkoholikiem, a instytucja coraz bardziej się rozłaziła.
Część chłopców w moich grupach wyglądała na drobnych przestępców — nie wiem, jak się potoczyły ich dalsze losy, nie zdziwiłabym się, jeśli wylądowali w kręgach kryminalnych.

Pod koniec lat 90. zaczęto zauważać narastające problemy w integracji cudzoziemców, wyraźnie pokazujące się w szkolnictwie. Przez czterdzieści lat — od czasów pierwszych gastarbeiterów — nikt o tym nie myślał. Cudzoziemcy pracowali — a wszystko miało się jakoś samo ułożyć.

Wielu cudzoziemców nie uczyło się jednak niemieckiego. Szczególnie dotyczyło to kobiet. Siedziały one w domach, wychowywały dzieci, języka uczyły się „przy okazji” lub na krótkich kursach językowych. Podobnie było z dziećmi i młodzieżą. Nie było porządnych klas wyrównawczych lub kursów językowych w szkołach podstawowych i średnich. Cudzoziemcy jakoś się „prześlizgiwali” przez szkołę, a potem okazywało się, że nie bardzo umieją po niemiecku, nie mówiąc już o innych przedmiotach.

Zaczęło też wzrastać bezrobocie, a równocześnie wielu cudzoziemców nie mogło podjąć pracy czy nauki zawodu, bo ich poziom wykształcenia był zbyt niski. Także tych, którzy urodzili się już w Niemczech.
Działania na rzecz integracji nie były jednak zbyt intensywne — ograniczały się zwykle do deklaracji. Rząd skąpił pieniędzy, zrzucając ten obowiązek na landy, a te zrzucały je na samorządy.
W Ludwigshafen zauważono problem kobiet, które coraz gorzej mówiły po niemiecku, co z kolei wpływało na ich dzieci.

ą Powstał pomysł, żeby kobiety uczyły się niemieckiego w czasie, gdy dzieci sw szkole lub przedszkolu. Zorganizowano kursy dla kobiet pod nazwą „Mama lernt Deutsch” – Mama uczy się niemieckiego. Kursy odbywały się w budynkach przedszkolnych, udostępniano jakieś pomieszczenie na nasz kurs. Mężowie moich uczennic pracowali zwykle w BASF czy innych zakładach przemysłowych, niektórzy mieli małe własne firmy. Dobrze im się powodziło materialnie, mieszkali w ładnych blokach, wielu wykupowało mieszkania na własność.

W tej dzielnicy mieszkało wielu Turków, tak więc moja grupa była „turecka”. Kobiety chętne do nauki i wesołe. Niektóre zapraszały mnie do swoich domów, chętnie opowiadały o swoim życiu. Ja też przed świętami albo przed wakacjami robiłam spotkanie w moim domu, z piknikiem w ogrodzie i tańcami na trawie.
W tym przedszkolu zaobserwowałam też ciekawą rzecz.

Wychowawczynie Niemki – często narzekały, że na zebrania rodziców kobiety wysyłają swoich mężów. Matki przyprowadzały dzieci i omawiały z wychowawczyniami bieżące sprawy: co dzieci robiły danego dnia, jak się zachowywały, na co chorują itp. Ale gdy przedszkole zapraszało na zebrania rodziców, kobiety wysyłały na nie mężów. Uważały, że mówią słabo, bo nie potrafią precyzyjnie wyrazić po niemiecku, wszystkiego co mają na myśli. A skoro mężowie pracują poza domem, to mówią lepiej po niemiecku i nie będą bali się publicznie zabrać głosu… Ale ci mężowie nie byli na co dzień z dziećmi i nie znali szczegółów życia przedszkolnego. Tak więc gdy przychodziło do jakiś poważnych dyskusji i podejmowania decyzji, to wychowawczynie i ojcowie nie potrafili się ze sobą porozumieć.
Prowadziłam grupę średnio zaawansowaną i po pewnym czasie kobiety tak dobrze nauczyły się mówić i pisać, że stały się o wiele pewniejsze siebie. Same zaczęły chodzić na zebrania.

 

I oto zaczepia mnie kierowniczka przedszkola, oburzona, czego ja te kobiety uczę! Otóż urząd miasta ogłosił, że podwyższa opłaty za przedszkole, zwołano zebranie, a tu moje uczennice, zamiast położyć uszy po sobie, zaczęły po kolei wstawać i zabierać głos, krytykując marną jakość zajęć przedszkolnych! I żądając, aby miasto uzasadniło podwyżki lub poprawiło różne konkretne sprawy (na których dobrze się znały, obserwując na co dzień, co się dzieje w przedszkolu).

Tak sobie wtedy myślałam: różni Niemcy, w tym ta kierowniczka, rytualnie lamentują i narzekają: „czemu ci cudzoziemcy się nie integrują… „. Ale biada, gdy rzeczywiście nauczą się języka, poczują się równouprawnionymi obywatelami i zaczną domagać się jakichś praw…

Na tych kursach zobaczyłam też z bliska, jak bardzo zróżnicowana jest społeczność turecka w Niemczech. Od konserwatystów do postępowych, od ciekawych świata i otwartych na kontakty, do zamykających się w swoich wąskich kręgach.

W jednej grupie miałam na przykład trzy szwagierki, które mieszkały w jednym wieżowcu. Podobały mi się ich mieszkania z grubymi dywanami i siedzeniem „po turecku” na kanapach i pufach. Pyszne poczęstunki: dużo warzyw, orientalne smaki i zapachy. Te szwagierki żyły trochę jak na wsi, często bywały u siebie, a gdy ich teściowa przyjechała z Turcji z wizytą, to mieszkała parę tygodni u jednej, potem parę tygodni u drugiej, a następnie parę tygodni u trzeciej. Wyglądało to wszystko na idealne życie rodzinne, „jak za starych dobrych czasów”. Ale raz jedna z nich, Sati, wyznała mi, że jej marzeniem jest, żeby wyjechać stamtąd i żyć bardziej „po europejsku”, a nie w wielkim klanie. Żeby jej mąż dostał pracę w Zagłębiu Ruhry, 300 km od Ludwigshafen — i żeby tam wyjechali…

Komentarze