Dariusz Gajko: Wypadek uratował mi życie…

reklama

Pamiętasz początki swojej pasji?
D.G.: Z fotografią pierwszy raz zetknąłem się w 1993 roku. Byłem świeżo po wypadku i pojechałem do Centrum Kształcenia i Rehabilitacji Inwalidów w Konstancinie. Prawdziwe „zbiorowisko” ludzi z różnymi niesprawnościami, którzy uczyli się zawodów. Poznałem kolegę, który już fotografował, i chodził do pewnego „tajemniczego” pomieszczenia. Nie wiedziałem wtedy, że to ciemnia. Korciło mnie, żeby zobaczyć, co on tam, w tym pomieszczeniu robi. Chyba już wtedy, gdzieś we mnie siedziała ta chęć do fotografowania, ale musiałem spotkać właściwego człowieka, który mi ją pokazał. Któregoś dnia pożyczył mi swój aparat i zaczęliśmy robić fotografie analogowe. Sami wywoływaliśmy filmy fotograficzne i naświetlaliśmy je na papier. Później wyjechałem z Konstancina do Lublina i o fotografowaniu specjalnie nie myślałem. W Lublinie mieszkałem 6 lat. Z fotografią miałem tyle do czynienia, że pracowałem w takim punkcie odbioru i wydawania zdjęć. To był punkt wysyłkowy, swego czasu dość popularny. Trochę zacząłem wtedy eksperymentować z fotografią na własną rękę, jednak na dobre zaczęło się dopiero w 2004 roku. Poszedłem do Studium Reklamy w Białymstoku, 2-letniego, żeby zdobyć zawód technika organizacji reklamy. Tam zetknąłem się po raz pierwszy z fotografią reklamową. Kiedy wykładowca przyniósł ze sobą sprzęt studyjny, to coś się we mnie obudziło i uaktywniło, jak wulkan. Niemalże natychmiast po ukończeniu nauki, kupiłem sprzęt: aparat niepełną klatkę i lampy.

Musiało Cię to trochę kosztować?
D.G.: Tak. Sprzęt był bardzo drogi, kupiłem go na raty. I zacząłem przygodę z fotografią. Postawiłem przede wszystkim na samokształcenie. Obejrzałem bardzo dużo tutoriali na YouTube i przeczytałem masę albumów i różnych poradników. Dość przyjemnie i sprawnie mi to szło. Nie wiem dlaczego, ale od razu nastawiłem się na człowieka. Czułem, że fotografowanie ludzi — przede wszystkim kobiet — to mój kierunek.

Doszedłeś już do perfekcji, czy nadal się uczysz?
D.G.: Dla mnie fotografia to wieczna nauka. Choć prowadzę warsztaty fotograficzne w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego w Ełku, gdzie przekazuję swoją wiedzę w zakresie fotografii młodym ludziom, to ciągle powtarzam, że to nie jest tak, że ja wszystko wiem. Dla mnie każda sesja fotograficzna, to jest tak, jakbym robił to pierwszy raz. Nie chodzi tu o tremę, czy lęk, ale jakiś taki niepokój: czy wyjdzie dobrze? Wiem, że wyjdzie, niemniej ten niepokój to taki czynnik, który chyba nie pozwala wpaść w samozachwyt, czy rutynę. Podczas tych warsztatów w ZDZ, wcześniej też prowadziłem zajęcia w Szkole Artystycznej w Ełku, poznałem ludzi z pasją, którzy naprawdę chcą fotografować. Praca z nimi sprawia mi ogromną radość.dg7_2334aaa-kopiowanie

Fotografujesz głównie kobiety?
D.G.: Tak. Skupiłem się na portrecie i akcie, bo było największe zainteresowanie tymi właśnie nurtami. Dopiero 2-3 lata temu zaczęła mnie interesować fotografia modowa. Uczestniczyłem w dwóch edycjach wyboru miss na wózku w Warszawie, jako jeden z głównych fotografów. Moje zdjęcie zostało opublikowane w katalogu. To było dla mnie bardzo duże doświadczenie. Swego czasu uczestniczyłem, też w Warszawie, w warsztatach prowadzonych przez Emila Bilińskiego, fotografa z programu Top Model. Zobaczyłem wtedy, jak wygląda produkcja fotograficzna. Mieliśmy profesjonalnego fryzjera, makeupistkę, stylistkę i modelki. To mnie upewniło, że ten kierunek fotografii — modowej, sprawia mi wielką radość. Obecnie nawiązałem kontakt z dużą agencją modelek we Wrocławiu, którą prowadzi mój kolega — też na wózku. Współpracujemy w zakresie poszukiwania kandydatek na modelki.

Jaki jest przekrój wiekowy kobiet, które fotografujesz?
D.G.: Od młodych dziewczyn (17-18 lat), do pań bardzo dojrzałych. Młodsze są zainteresowane fotografią modową, starsze portretem.

Wróćmy do aktu: dlaczego kobiety chcą się fotografować nago?

D.G.: Głównie dla poprawienia swojego samopoczucia, ale też z ciekawości. Taka sesja często działa terapeutycznie, w kobietach wzrasta poczucie własnej wartości. Fajne jest to, że ktoś zdobywa się na odwagę i chce siebie zobaczyć inaczej.

Nie jest to krępujące?

D.G.: Zazwyczaj wstyd nie trwa dłużej, niż pierwsze pół godziny, tyle potrzeba na oswojenie się z obiektywem, ze światłem, i ze mną. Jeśli lubi się ludzi i jest się otwartym, a ja do takich osób należę, to takie bariery dosyć szybko się przełamuje.

Wróćmy do początku: ciężko Ci było, jako osobie niepełnosprawnej, „przebić się” w branży fotograficznej?

D.G.: Osobiście uważam, że niepełnosprawność nie ma tutaj znaczenia, a nawet pomaga, zwłaszcza jeśli fotografia „zahacza” o kobiety. Myślę, że chodzi o poczucie bezpieczeństwa. Są z kolei utrudnienia techniczne, ale ja mam taki styl, że fotografuję z pewnej perspektywy, i po drabinach się nie wspinam. Na miarę swoich możliwości. Fotografia to moje życie i mój sposób mówienia. Ja się w ogóle nie czuję niepełnosprawny. Po prostu robię swoje. Chwilami myślę, że kto wie, czy gdybym nie jeździł na wózku, to ktoś w ogóle by o mnie usłyszał?

Zawsze byłeś takim optymistą?

D.G.: Bywały trudniejsze chwile. Można powiedzieć, że miałem doły egzystencjalne, kiedy traciłem wiarę w sens własnego istnienia, i do głowy przychodziły mi głupie myśli. Trzeba jednak czasami spaść na samo dno, żeby się odbić i wyskoczyć na powierzchnię.

Masz na myśli wypadek?

D.G.: To było w roku 1988. Wracaliśmy z dyskoteki motocyklem. Jechałem jako pasażer. Do domu mieliśmy niecałe 4 km. W połowie drogi wypadliśmy z zakrętu. Zakręt nie był ostry, ale deszcz, nadmierna prędkość i do tego… – zrobiły swoje. Zniosło nas. Miałem wtedy 18 lat i bilet do wojska w kieszeni. Złamałem kręgosłup na odcinku piersiowym. Już w szpitalu wiedziałem, że czeka mnie wózek. Z perspektywy czasu, uważam, że ten wypadek paradoksalnie uratował mi życie. Nie można przewidzieć, co by było, gdybyśmy nie wypadli wtedy z zakrętu, ale myślę, że to, co się stało, było impulsem do tego, by coś w swoim życiu zmienić.

Życie zmieniło się diametralnie?4-kopiowanie

D.G.: Znam wiele osób, które uległy wypadkowi, lub ciężko zachorowały. Zawsze w obliczu takich zdarzeń życie zmienia się diametralnie. Nieraz ludzie nie podnoszą się już z tego i idą w kierunku destrukcji. A nieraz jest wręcz odwrotnie, czego jestem przykładem. W 1991 r. miałem okazję wyjechać do Szwecji na kilka miesięcy, do znajomych, poznanych na obozie aktywnej rehabilitacji. Tam zobaczyłem, jak można żyć na wózku. Całkowity brak barier architektonicznych. Czułem się jak w filmie. Wsiadasz do wagonu w metro, jedziesz do centrum na zakupy itd. Byłem pod wrażeniem tej dostępności. To też dało mi takiego „powera” i uświadomiło: kurcze, nie jest tak źle. Do Polski te rozwiązania, które widziałem w Szwecji, dotarły dopiero kilka lat temu.

Długo podnosiłeś się z tego pierwszego szoku, kiedy dowiedziałeś się, że spędzisz resztę życia na wózku?

D.G.: W szpitalu w Białymstoku, gdzie leżałem po wypadku, nie dano mi odczuć, że będzie źle. Dopiero później, jak byłem w Giżycku na rehabilitacji, zaczęło do mnie docierać, co się stało. Ogarnąłem się jakoś,  i dzisiaj już o tym nie myślę.

Łatwo się nie poddajesz?

D.G.: Mam to po mamie: -) Wychować siedmioro dzieci, to przecież nie lada sztuka: -).

Dziękuję za rozmowę
Agnieszka Czarnecka

Najnowsze, najchętniej czytane

Czy grzech chodzi w sutannie?

Komentarze